To byłby dla mnie zaszczyt, gdybyś złamała mi serce.
Obejrzałam sobie jeszcze mecenasa Koczarko, tym razem w pomarańczowej koszuli, idącego brzegiem na spacer, za nim zaś tropiącego Zygmusia w kąpielówkach i z walizką w ręku, po czym zajęłam się własnymi obowiązkami. Całe popołudnie, aż do wieczora, spędziłam na pracy pisarskiej, z pamięci odtwarzając wszystkie zeznania. Podpisu nie odmówił mi nikt, wszystkim bowiem wmawiałam, że robię na złość policji i prokuraturze. "Na złość" przemówiło. Miałam szatniarza, kelnera, Kołodzieja i barmankę, brakowało mi tylko Marzeny, która wykorzystywała czas wolny i przebywała nie wiadomo gdzie. Pomyślałam, że złapię ją jutro. Bardzo późnym wieczorem odnalazł mnie Bodzio. * * * - Myślę strasznie - powiedział blisko północy. - Jak i gdzie można trzasnąć gościa, żeby całkiem znikł z horyzontu. Bo jedno z dwojga. Albo zginę w katastrofie. a, to musiałbym się spalić, ale pożar to kiszka z grochem, każda jełopa załatwi, wsio rawno co ukradłem, brylanty czy narkotyki, też się spalą. Nie wie pani, heroina nie śmierdzi? -Nie mam pojęcia. Zażywa się ją do wnętrza. Ale podobno zastrzykiem, może i doustnie, więc chyba nie. - No więc katastrofa i hajc. Łupy szlag trafił. Albo powinienem zniknąć z majątkiem, prysnąłem do Argentyny, czy gdzieś tam, o fałszywe dokumenty zadbałem wcześniej. Bo inaczej, załóżmy, złapią mnie i co? Nic nie mam. Co z tym zrobiłem? Skopolaminą mnie załatwią, komu by się chciało przypalać podeszwy i wyrywać paznokcie, wszystko powiem i cały kant wyjdzie na jaw. Nie mogą przecież do tego dopuścić? - Jeszcze cię można utopić - podsunęłam życzliwie. - Trudno by im było. Akurat z wodą dam sobie radę. Oni może o tym nie wiedzą, ale powinni brać pod uwagę, że przepłynę takie, na przykład, dwadzieścia kilometrów. - Przy topieniu dostaniesz w łeb i nic nie przepłyniesz. - Sam siebie nie rąbnę. Musiałbym się znaleźć na wodzie w towarzystwie. Może pani być spokojna, że prędzej skoczę, niż mnie trafią. No dobra, można mnie uśpić, związać, zastrzelić, ale to już duża polka. Potrzebne liczniejsze grono i cała kołomyja, a jeśli tu idzie o wielki szmal, ci wszyscy pokrzywdzeni przeprowadzą śledztwo lepsze niż wszystkie policje świata. Wystarczy, że ktoś tam puści farbę, nabiorą podejrzeń i już chłopcy nie będą mieli łatwego życia. Jak mnie załatwić bezszmerowo? Siedzieliśmy w porcie, na rufie łodzi rybackiej, wyciągniętej na piasek ledwo trochę, przy samej wodzie. Sztorm nie groził. Dochodziła północ. Łódź na uboczu okupowana była przez jakąś parę, dyżurujący strażnik tkwił na górze, pojedyncze osoby plątały się gdzieniegdzie i właziły do morza. Ogólnie panował spokój. Ewidentnie przeznaczony na ubój Bodzio rozważał sprawę usunięcia siebie z tego padołu nie dla rozrywki, tylko w celu uniknięcia niebezpieczeństwa. Gdzie, kiedy i przed czym miał się strzec? Chwilowo obaw nie było. Niedźwiedzia miał dostać jutro, wypłynąć pojutrze o świtaniu. Za parę minut jutro i pojutrze miało się przekształcić w dziś i jutro. Za dzień, dwa dostanie torbę i odjedzie do Kopenhagi, zniknie tajemniczo dopiero później. Przejęta i zatroskana, usiłowałam wejść w rolę przestępcy, obmyślając najkorzystniejszy sposób zgładzenia pośrednika. Żeby to w ogóle zyskało jakiś sens, musiałabym przedtem zagarnąć dla siebie i ukryć ten rzekomo wysyłany mają tek. Wyobraźmy to sobie. Oczyma duszy natychmiast ujrzałam gońca, któremu wtykam wielką kopertę z gazetami, pociętymi na kawałki. Goniec bierze, wiezie gdzieś tam, oddaje. Odbiorca zagląda do środka, znajduje gazety zamiast forsy, łapie słuchawkę, dzwoni do mnie. Ja, blada i wstrząśnięta, przysięgam, że wysłałam uczciwe pieniądze, może nawet mam świadka, który widział, jak je upychałam w owej kopercie, de facto kopertę prawdziwą zdążyłam zamienić na fałszywą na przykład w przedpokoju, w chwili wręczania chłopakowi. Odbiorca w nerwach zgrzyta zębami, obydwoje zgodnym chórem wrzeszczymy: "Gdzie ten gówniarz?!!!" Gówniarz znikł jak sen jaki złoty, znajdujemy go potem w byle którym zaułku zadźganego nożem, koperty przy nim nie ma, morderstwo i rabunek, sprawca nieznany. Pochwaliłam sama siebie za doskonałe załatwienie sprawy. Ten świadek miał swój sens. Zatem musi istnieć świadek faszerowania niedźwiedzia i pakowania torby, któryś z tych trzech opiekunów Bodzia czy też może ktoś czwarty? Westchnęłam ciężko, bo sprawa z Bodziem była jednak bardziej skomplikowana. Już z zadźganiem gońca w zaułku miałabym kłopoty, a co mówić tutaj, przy tych wszystkich jego podróżach. I nie pieniądze mu wtykam, tylko brylanty, koniecznie brylanty, lżejsze niż heroina i mniej miejsca zajmują, z heroiną musiałby chyba wlec na holu wagon kolejowy, a nie głupią łódeczkę, chociaż diabli wiedzą, po czemu jest to świństwo obecnie. Ćwierć wieku temu za gram płacili dwanaście dolarów. Ile, do wielkiej grypy, płacą za brylanty?! Zgubiłam się w obliczeniach. Bodzio chwile mojego milczenia przeczekiwał cierpliwie, kazałam mu teraz policzyć, co może ile kosztować, zakładając dziesięciokrotną podwyżkę i zamieniając karaty na gramy. Nie na głos, po cichu, nie przeszkadzać mi w myśleniu, podać ostateczny rezultat. Bodzio posłusznie wyciągnął z kieszeni kalkulatorek i zaczął liczyć, notując rezultaty na burcie łodzi i przyświecając sobie zapalniczką. Moje myślenie utknęło na głębokim przekonaniu, że wagon heroiny na świecie istnieje. Co do wagonu brylantów natomiast, istnieją wyłącznie wątpliwości. - Kilo heroiny sto tysięcy - powiedział Bodzio. - Kilo brylantów pół miliona. Brylanty lepsze. Poczułam się lekko zaskoczona. - Nie zgubiło ci się tam jakieś zero? Heroiny się nie czepiam, ale kilo brylantów? Ile to może być na objętość? - Nie wiem. Ma pani jaki pierścionek albo co? - Mam. To takie, co tu widzisz, o ile widzisz cokolwiek, to jest chyba zero dwa. No, może zero dwa i pół. - No to jeden karat, pięć razy tyle, dziesięć karatów, jeden gram, pięćdziesiąt razy tyle. - Czekaj, opamiętajmy się, przecież nie będą się szarpać o brylanty poniżej jednego karata! Nawet poniżej dwóch! - Dobra, dziesięć, jeden gram tysiąc sztuk