To byłby dla mnie zaszczyt, gdybyś złamała mi serce.
Mieli swe stoiska na ulicy niedaleko „Avenue Bar", skąd widziało się ich machinacje. Było ich kilkunastu. Wszyscy trzymali się kupy pod jednym długim dachem straganowym i tworzyli zgraję niby głodnych okoni, czyhających w kryjówce na płotki. Czarni pobratymcy nie obchodzili ich wcale, kupcy mieli oko tylko na białych. A biali ciągnęli, zwabieni cudami, jak ćmy do światła. Wabiły ich rzeźby w czarnym i czerwonym drzewie i rzeźby z kości słoniowej, fascynowały poczwarne maski i prześliczne rzeźby główek kobiecych, i szable w pochwach z czerwonej skóry, i naszyjniki z magicznych orzeszków lub srebra, i wszelakie gri-gri; czego tam nie było! Szajka wydrwigroszów i ich natarczywość przejmowały mnie 43 *fc 3L lękiem, złością i wstrętem. Sto razy odżegnywałem się od nich i sto razy, ja, lichota bez hartu i charakteru, na złość swej złości, sromotnie ulegałem pokusie. Broniłem się, zapierałem, buntowałem — nic z tego. Opętany, w końcu jak do źródła na pustyni rwałem do krwiopijców, jak „do kochanki mknąłem rad", w myśl miłej piosenki. Podchodząc do ich stoisk, przybierałem znudzoną, zniechęconą minę i starałem się na nic szczególnego nie patrzeć. Daremne zabiegi. Pierwszy z brzegu handlarz, młody, ale kuty spryciarz, Senegalczyk, po małej chwili przejrzał mnie na wylot i odczytywał moje myśli. Z triumfem na kpiarskiej gębie wziął do rąk spośród kilkudziesięciu rzeźb akurat tę, która najwięcej mi się podobała: popiersie Fulbejki. — Bierz! — wtykał mi ją przemocą do rąk. Nie przyjmowałem rzeźby, chowając ręce za siebie. — Bierz ją! — wmuszał we mnie. — Ile za nią? — Osiem tysięcy franków. Rzeźba warta była najwyżej tysiąc. — Wariat! — żachnąłem się z politowaniem i odwróciłem do następnego kupca. Młody Senegalczyk doskoczył jak szakal i zastąpił mi drogę. — Ile dasz? — zapytał z przejęciem. W tej kompanii wszyscy mówili do siebie: ty. — Dam rozsądną cenę! — To daj siedem i pół tysiąca! Nie miało celu dłużej przeciągać gadaniny, bo dotargował-bym się zaledwie do połowy jego pierwotnej ceny, a to było wciąż horrendalnie drogo. — Daj siedem tysięcy! — syknął z pasją. — Merde! —¦ wzruszyłem ramionami i uniknąłem jego rąk, które chciały mnie zatrzymać. Następny kupiec był jowialnym lisem o wykrzywionych w sprośnym, uśmiechu ustach. Już czekał na mnie ze słoniem w ręku. Chwila nieuwagi, a w dłoniach mych tkwiła ciężka rzeźba, która mnie wcale nie interesowała. Kupiec nie chciał jej przyjąć z powrotem, nie pozwalając także odstawić jej na stole. , — Non, merci! — sprzeciwiałem się stanowczo. — Bierz! — zawarczał na mnie zaklinającym głosem, — Dziesięć tysięcy franków. Bierz! — Za drogo! — odrzekłem z całą powagą. W jego oczach zamigotały błyski drapieżnej nadziei: — A ile dasz? — Dam trzysta! Załamał się. Był komiczny paroksyzm w jego nagłym przeskoku z pożądliwości w otchłań oburzenia, jakie znakomicie odegrał. Zaraz też ukarał mnie, jak na to zasłużyłem. Wyrwał mi rzeźbę z rąk i odwrócił się tyłem do mnie. Następny sprzedawca, znowu Senegalczyk, widział i słyszał to wszystko, ale uważał, że ma bardziej niezawodne sposoby ujarzmienia nabywcy. Wyznawał magię dotyku, a był zarozumiały i gwałtowny, jakiś czarny dziki tygrys, mistrz wpadania w szał. Wielka szkoda! Miał śliczną rzeźbę głowy kobiecej, dzieło rzetelnej sztuki, które z ochotą nabyłbym za uczciwą cenę. Niestety, między mną a rzeźbą chciwość łupiskóry kopała nieprzebytą przepaść. — Bądź rozsądny, bądź ludzki! — nalegałem głosem wołającego na puszczy. Zachwycony rzeźbą, odważyłem się wziąć ją do ręki, nie bacząc na skutki. A skutki nie omieszkały nastąpić. Senegalczyk wzdragał się odebrać rzeźbę i wpadł w trans. Wszakże jego zaklinający taniec i czary nie pomogły: rzeźbę odłożyłem ozięble na stół między inne przedmioty. Wtedy wzburzony porwał ją i zaczął nią napierać na mnie jak narzędziem napaści, wpychając mi ją na pierś, na brzuch, w ramię, gdzie się dało. — Czyś bzika dostał? — ofuknąłem go, rozśmieszony jego zabiegami. Dotyk rzeźby miał magicznym cudem spętać moją wolę. Przy tym Senegalczyk wołał nieustannie jak maniak: — Ile dasz? — Ja zaś odpalałem: — Ile chcesz? — i z takimi okrzyka- 45 mi doskakiwaliśmy sobie do oczu, on wściekły, ja rozbawiony. Nerwowo rozbawiony. Chciałem odejść. Wtedy chwycił mnie kurczowo za ramię i przemocą zatrzymał. — Nie dotykać! — huknąłem i wyrwałem się. Następny sprzedawca miał między innymi szablę z Labę, krainy dzielnych Fulbejów, istny majstersztyk sztuki kowalskiej i skórzanej. Marzyłem o tej szabli i łykałem ślinkę na jej widok, a zapłaciłbym nieźle, cóż, kiedy hultaj również łykał ślinkę i chciał zedrzeć ze mnie skórę. A ja postanowiłem nie dać się. Był to srogi choleryk, który widząc mnie zbliżającego się, już z daleka rzucał półgłosem zaklęcia w moją stronę. Wiedział, jak bardzo zależy mi na szabli, toteż cierpiał, że opierałem się jego cenie. Wytrzeszczał na mnie ślepia, miotał się i zachłystywał, biegał za mną i kusił, wymachiwał przed moim nosem szablą i hukał: sześć tysięcy — ale, zacięty, ani franka nie opuszczał. Więc i ja się zacinałem. Heca z szachrajami do złudzenia przypominała mi bajki o królewnie więzionej przez złe potwory. Tu także chciwe potwory broniły dostępu do ponętnych królewien i na to nie było rady. Kupcy uwzięli się na mnie i żyli rozkoszą dręczenia mnie. Był to rodzaj ich sportu, ich sadystycznej uczty. Gdy to zrozumiałem, zmieniłem taktykę. Już nie podchodziłem blisko i nie okazywałem zainteresowania czymś szczególnym, lecz z dala, o kilka kroków, powoli defilowałem przed straganami. Czego zdzierusy nie robili, by mnie ściągnąć do siebie. Pomstowali, błagali, srożyli się, pokazywali najpiękniejsze rzeźby, kipieli — ja tylko uśmiechałem się i kroczyłem dalej. Wreszcie znalazłem na nich środek. Teraz oni się męczyli, nie ja; ja, obojętny, byłem górą. Pocieszne syreny daremnie kusiły Odyseusza. Miałem przewagę. Ale do czasu. Kupcy zmówili się i oddali mi pięknym za nadobne: przestali mnie widzieć. Nie istniałem dla nich. Gorzej, rozpowiadali, że u mnie bieda, aż piszczy, pustki w kie- szeni, dlatego tak ich zwodziłem. Broń, jaką wytoczyłem, spalała na panewce. Pewnego dnia przystąpiłem do ich stoisk. Wybrałem młodego kupca, najprzyzwoitszego z nich i najmniej cynicznego, i zapytałem go o cenę niewielkiej maski. Wymienił oczywiście cenę wygórowaną, ale jeszcze znośną. Kupiłem bez targowania się. Gdy płaciłem, ciekawski musiał oczywiście zerknąć do mego portfelu