To byłby dla mnie zaszczyt, gdybyś złamała mi serce.

Prosił, żebym przybył do niego niezwłocznie. Było już południe. Siadłem na rower i pojechałem. Głos Paula wołał mnie z placu tenisowego, więc zsiadłem z roweru i pobiegłem na plac. Ale plac był pusty. Kiedym tak stał, rozglądając się wokoło, piłka tenisowa palnęła mnie w ramię. Odwróciłem się szybko. Druga gwizdnęła koło ucha. Niewidzialny przeciwnik bombardował mnie nimi z przestrzeni. Kiedy jednak te same piłki powracać zaczęły po kilka razy — zrozumiałem sytuację. Chwyciłem rakietę i uważnie wpatrzyłem się w przestrzeń. Tu i tam migały tęczowe błyski, ukazując się i znikając. Celowałem ku nim i kiedym w nie cisnął dobre pół tuzina mocnych piłek — głos Paula huknął z przestrzeni. — Dosyć! Dosyć! Ol Och! Przestań! Walisz mnie, uważasz, po nagiej skórze! O! Ol Wystarczy, bracie! Chciałem tylko, żebyś podziwiał moją metamorfozę — syczał przez zęby i pewien byłem, że rozciera potłuczone miejsca. W parę minut potem zaczęliśmy grać w tenisa. Byłem w trudniejszej sytuacji, nie miałem bowiem pojęcia o każdorazowym położeniu przeciwnika, prócz tych chwil, kiedy tworzyły się odpowiednie kąty pomiędzy nim, mną i słońcem. Wtedy — i tylko wtedy — błyskał. Błyski te były bardziej jaskrawe niż tęcza: czystszy błękit, delikatniejszy fiolet mocniejsza żółć i wszystkie odcienie pośrednie. Całość miała połysk brylantu — oślepiający, roziskrzony, płomienny. Nagle, pośród gry, poczułem jakby chłodny dreszcz, przypominający bliskość głębokich kopalń, ponurych krypt, wilgotnych dołów. Ten sam dreszcz czułem dzisiejszego ranka. Za chwilę dostrzegłem piłkę odbitą nieoczekiwanie spośród pustej przestrzeni. W tej samej chwili o kilkanaście stóp dalej Paul Tichlorne rzucił swój tęczowy błysk. A więc nie on odbił mi piłkę! Z przerażeniem pojąłem, że to Lloyd Inwood pojawił się na placu. Chcąc się upewnić, poszukałem cienia. Taki Oto jest, oto jest bezkształtna plama spłaszczonego tułowia (słońce stało wysoko!) poruszająca się po korcie. Przypomniała mi się dawna groźba i pojąłem, że w tej godzinie lata zawziętej rywalizacji dojrzały do straszliwej, niesamowitej bitwy. Ostrzegłem Paula okrzykiem. W odpowiedzi usłyszałem dwa różne, lecz równie dzikie głosy, podobne do ryku rozjuszonego zwierzęcia. Ujrzałem ciemną plamę cienia sunącą szybciej po placu, zaś na jej spotkanie mknął roziskrzony pęk kolorowych błysków. Potem błysk i cień spotkały się, zwarły, sczepiły. Rozległ się głuchy dźwięk niewidzialnych ciosów. Siatka runęła na ziemię tuż przed mymi przerażonymi oczyma. Skoczyłem ku walczącym, krzycząc: — Na miłość boską! Ich sczepione ciała podbiły mi nogi. Upadłem. — Nie mieszaj się, stary! Trzymaj się z daleka! — posłyszałem głos Inwooda z pustki. A potem huknął Paul. Po dźwięku głosów poznałem, że są rozdzieleni. Nie mogłem dostrzec błysku Paula, a tam oto zbliżał się cień Lloyda. Nagle z przeciwnej strony niewidzialna ręka zadała mi mocny cios w szczękę i głos Paula zawołał: — No! Będziesz się trzymał z daleka!? Potem zwarli się znowu: burza ciosów, chrapliwy ryk, jęk, sapanie i szybkie błyski tęczowych barw ponad bezkształtną plamą cienia. Wszystko świadczyło o śmiertelnej zawziętości walki. Krzyknąłem o pomoc i Gaffer Bedshaw wpadł pędem na plac. Widziałem, że podchodząc obrzucił mnie zdumionym spojrzeniem. Lecz w tejże chwili wpadł na walczących i rozciągnął się jak długi na korcie. Z rozpaczliwym wrzaskiem: — O Boże! To znowu on! — zerwał się na nogi i szalonym pędem umknął z placu. Nie mogłem uczynić nic. Nie miałem żadnej rady na to, co się działo. Stałem więc na ziemi bezsilny i oszołomiony i przyglądałem się walce. Południowe słońce oślepiającą jasnością obejmowało plac tenisowy. Pusty plac. Nie widać było nic prócz plamy cienia i tęczowych błysków. Piasek tryskał spod niewidzialnych stóp, sprężone nogi ryły ziemię, druciany parkan napinał się i dźwięczał pod naporem ciał. To wszystko. Po pewnym czasie ustało nawet to. Błyski znikły, cień stał się wydłużony i mglisty. Wtedy przypomniał mi się zacięty wyraz dwóch chłopięcych twarzy przywartych do wodorostów w chłodnej głębi jeziora. Znaleziono mnie na placu o jakiejś późnej godzinie. Służba Tichlorne'a zasłyszała coś mgliście o tym, co się działo i cała natychmiast uciekła z domu. Gaffer Bedshaw nie wyleczył się nigdy po drugim wstrząsie nerwowym, jakiego doznał. Zamknięto go w domu obłąkanych. Tajemnica cudownego wynalazku pogrzebana została z chwilą śmierci Paula i Lloyda, albowiem obie pracownie zniszczone zostały przez „pogrążonych w smutku" krewnych. Co do mnie, nie interesuję się już badaniami chemicznymi i tematy naukowe są tabu dla moich domowników. Zająłem się na nowo hodowlą róż