To byłby dla mnie zaszczyt, gdybyś złamała mi serce.
Ale nic mi nie lepiej. Ja się chyba obalę. Coś dusi mnie w gardle, trzęsę się w sobie, cała chodzę. Łba mało mi nie rozsadzi. To wszystko jest za mocne, zbyt drastyczne. Ja tego nie wytrzymam. Wszystkie widziane obrazy, odebrane wrażenia cisną się teraz gwałtownie, coraz natarczywiej atakują świadomość, napierają na wyobraźnię. Prawdziwa paranoja. Co ja tu robię? Jak się tu w ogóle znalazłam? To jawne nieporozumienie, które trzeba jak najszybciej sprostować. Myślałam - depresje, stan przykry, ale przejściowy, zaburzenia emocjonalne to wszystko. I gdzie jestem? Przecież ci pacjenci tutaj to ciężko chorzy psychicznie ludzie. Najzwyklejsi wariaci. Określenie potoczne, niezbyt może uprzejme, za to niestety bardzo adekwatne. O rany, ale się wpakowałam. Jestem w domu dla obłąkanych. Co za absurd. Wzywam pielęgniarkę, lekarza, jeśli będzie trzeba to i samego dyrektora. Ja muszę stąd natychmiast wyjść!... * * * * * I musiałam dać za wygraną. Porażka była kompletna. Dyskutowałam zaciekle z kilkoma z rzędu lekarzami o bezsensowności, a nawet ryzyku, więcej, niewątpliwym dla siebie zagrożeniu, którego się obawiam w przypadku dłuższego tu pozostawania. Jednak wskutek bombardującego kontrataku, raz jeszcze zwątpiłam w siebie i własne racje. Skapitulowałam na całej linii. A jeszcze się dowiedziałam, że mam paskudny charakter i jestem wielce zarozumiała, bo uważam się za lepszą, zdrowszą od innych. Diagnozowanie poszczególnych jednostek chorobowych jest obowiązkiem i przywilejem lekarzy. Nie do mnie zatem należy roztrząsanie wyimaginowanego problemu, czy jestem we właściwym dla mnie ośrodku czy też nie. Summa summarum, żeby się niepotrzebnie nie rozwodzić, według kompetentnej i zbiorczej diagnozy w niczym nie różnię się od tych biednych osobników, którzy napawają mnie litością i zgrozą. Dobra nasza. W każdym razie wiem, na czym stoję, a to już jest zawsze coś. Wyczerpana stoczoną walką rekapituluję sytuację. Robię to nieopatrznie, gdyż zwięzłe zdefiniowanie narzuconych mi warunków doprowadza mnie do rozpaczy. Przerażenie, oburzenie, bezsilny bunt, te uczucia przepełniają mnie bez reszty. A są to uczucia destruktywne, wielce szkodliwe i ja o tym wiem. Bo też i sytuacja wygląda fatalnie. Rozwiano wszelkie moje złudzenia, nie pozostawiono mojej woli i decyzji żadnej furtki. Tak więc wyjście stąd na własne żądanie wykluczone. Natomiast co mnie czeka, to nieodwołalny, przymusowy pobyt tutaj, co do czasu trwania bliżej nieokreślony wraz z koniecznością podporządkowania się obowiązującemu reżimowi. Tylko tyle, bagatela. To już lepiej strzelić sobie w łeb. Porażka jest bolesna. Nie mogę sobie poradzić z narastającym poczuciem upokorzenia i ewidentnej bezsilności. Będąc z natury zbuntowana i przekorna, pokazuję teraz co potrafię. Szantażem, bojkotem, arogancją, a w ostateczności nawet chamstwem odpowiadam na narzucony mi stan rzeczy. Nie przebieram w środkach i w myśl porzekadła: jak Kuba Bogu, tak Bóg Kubie, wysilam na maksa swą wrodzoną zresztą złośliwość i jak mogę, tak zatruwam personelowi życie, utrudniam to całe ich leczenie. Przez trzy dni nie wychodzę z pokoju, nie zgłaszam się pod gabinet po lekarstwa. Serwowane posiłki zostawiam nietknięte, niech widzą, że z desperacji przymrę im tu jeszcze głodem. Proszki i mikstury wypluwam, na ile to tylko możliwe przeszkadzam w trakcie zabiegów. Jestem złośliwa, oporna i krnąbrna. Każda interwencja personelu to kolejne starcie, konfrontacja wrogich sił. Teraz to już naprawdę muszą mnie kontrolować, pilnować, ale sami mnie przyrównali do tych bezwolnych, groźnych dla siebie i otoczenia nieszczęśników. Podniecam się do walki, coraz bardziej zacinam się w swym zacietrzewieniu, uporze. Nie rozczaruję ich. Chcieli wariatki, to będą ją mieć. Wiem, że to tylko nie przynosząca mi chluby zwykła dziecinada. Nie czuję się jednak na siłach, aby zareagować mądrzej, bardziej dojrzale. Na okazany mi brak jakiegokolwiek respektu odpowiadam tym samym. To wszystko, na co mnie w tej chwili stać. Czuję się nieszczęśliwa. Żołądek ściska mi się z głodu, bezradność dokucza, szarpie nerwy, przymus podporządkowania przygniata boleśnie, dla mojego nadwrażliwego ego jest jak gwałt. Zamknięta, odizolowana od świata, bez możliwości skonsultowania się z kimkolwiek, nie mam już zupełnie do kogo się zwrócić. Myślałam o skontaktowaniu się z psychiatrą, miłą lekarką, która zna mnie lepiej niż tutejsi szarlatani, gdyż mnie leczyła od ponad sześciu lat. Zaszło fatalne nieporozumienie, nie zasłużyłam, aby się tu znaleźć. Niech mi więc teraz pomoże, interweniując, abym mogła stąd wyjść. Gotowa jestem biegać do niej, choć to pod górkę i siedem razy w tygodniu, a nawet więcej jeśli będzie trzeba, jak również skrupulatnie zażywać wszelkie lekarstwa z precyzją alchemika