To byłby dla mnie zaszczyt, gdybyś złamała mi serce.

Czy to są kłamstwa? Vanye zadrżał. Potrząsnął głową, czując gorzki smak żółci w gardle. - Panie, on w to wierzy. - Zatem ciebie pytam o to samo. W co ty wierzysz? - Ja... ja nie wiem. Wszystko, co Roh uznaje za prawdę... Nie wiem; jestem jej sługą. Powiedziałem jej pewnego razu, że nie chcę nic wiedzieć, i ona pozwoliła mi na to, a teraz nie mogę wam niczego więcej wyjaśnić, powiedziałem wszystko, co mogłem. Mogę tylko dodać, że znam ją lepiej niż Roh i że ona nie pragnie was skrzywdzić. Nie chce tego. - To prawda - osądził Merir. - Przynajmniej ty wierzysz, że tak jest. - Nigdy wam nie skłamałem, ona też tego nie uczyniła. - Z wysiłkiem podniósł się z klęczek. Arrhendowie na wszelki wypadek przytrzymali go, lecz Merir gestem polecił im puścić go wolno. Vanye stał, górując nad kruchym starcem, wciąż oszołomiony. Czuł mdłości. - To Morgaine próbowała utrzymać Shiua z dala od waszej ziemi. Za ten najazd możesz obwiniać mnie, możesz obwiniać Rona; ona go przewidziała i starała się do niego nie dopuścić. Jedno wiem, panie: wykorzystywana przez was moc daje początek złu i prędzej czy później ulegniecie mu - tak jak ulegli mu Shiua. Dotknięcie tego klejnotu, który trzymasz w dłoni, wywołuje ból. O tak, wiem o tym, a ona wie najlepiej! Nienawidzi przedmiotu, który musi nieść; nienawidzi, ponad wszystko na tym świecie, czynionego przezeń zła. Oczy Merira wpatrzyły się w niego badawczo, wyzierały z twarzy oświetlonej upiornym światłem. Nagle zatrzasnął wieczko puzderka i poświata zbladła, barwiąc jego ciało na czerwono, nim zgasło zupełnie. - Ten, kto niesie rzecz opisaną przez Roha, musi odczuwać to najdotkliwiej, aż do szpiku kości. Ognie, którymi my się posługujemy, są łagodniejsze; jej - potrafią strawić właściciela. Nie ma tu dla niej miejsca. Oby się tutaj nigdy nie pojawiła! - To, co z sobą przyniosła, już tu jest, panie. Gdyby ktokolwiek miał położyć na tym swą rękę - w wypadku jej śmierci - wolałbym, byś to był ty, panie, nie Shiua. - A nie ty raczej niż ja? Nic na to nie odpowiedział. - To jest miecz, prawda? Oręż, którego nikomu nie pozwala dotknąć. To jest jej jedyna rzecz takich rozmiarów. Ociągając się przytaknął. - Oto, co powiem, Nhi Vanye, sługo Morgaine: ostatniej nocy poczułem działanie mocy tak silne jak wtedy, gdy po raz pierwszy zjawiliście się w Shathanie. Co to mogło być, jak myślisz? - Ktoś dobył miecza - odpowiedział opanowany nadzieją, że ona żyje, zarazem przeżywając agonię na myśl, że zmuszona jest sięgać po swą broń, znalazłszy się w śmiertelnym niebezpieczeństwie. - Tak i ja myślę. Zaprowadzę cię w to miejsce - niewielkie masz szanse na dotarcie tam samodzielnie. A więc nie zapominaj, khemeisie, że wciąż będziesz podlegał prawom ustalanym przeze mnie. Możesz jechać na własną rękę, jeśli chcesz; możesz zmierzyć się z Shathanem wbrew mej woli lub zostać i poddać się jej. - Zostanę - rzekł. - Pozwólcie mu odejść - zwrócił się Merir do arrhen-dów. Postąpili zgodnie z jego życzeniem, choć szli za nim aż do samego ogniska. Roh siedział wciąż pod czujnym okiem łuczników. Ar-rhedowie dali im znak i strzały powróciły do kołczanów. Vanye zbliżył się do Roha, z gniewu pociemniało mu w oczach, tak że nie widział nic prócz niego. - Wstawaj - powiedział i kiedy Roh tego nie zrobił, złapał go i zamachnął się na niego ręką. Roh oddał cios. Vanye przyjął go na siebie i uderzył celniej. Roh przewrócił się na bok. Rozłączyli ich arrhen-dowie z obnażonymi mieczami; Vanye odskoczył zraniony, zaczynał odzyskiwać rozsądek. Roh próbował się podnieść i zaatakować, lecz arrhendowie i jego powstrzymali. Roh wolno wstał z ziemi i wyprostował się. Otarł krew z ust, patrząc ponuro na Vanye. Splunął krwią i po raz drugi otarł wargi. - Odtąd - Vanye powiedział do niego w języku Andur - będę strażnikiem własnych pleców. Sam bacz na swoje, panie klanu, kuzynie. Jestem ilinem, a nie twym człowiekiem, choćbyś nosił podobne do mojego nazwisko. Nadszedł kres wszystkim umowom. Chcę, by moi wrogowi patrzyli mi w twarz. Roh ponownie splunął i gniew zapłonął w jego oczach. - Nic im nie powiedziałem, kuzynie. Lecz niech będzie, jak chcesz. Koniec naszej umowy. Zabiłbyś mnie bez słowa. Zgodnie z moją wolą, pana klanu, nie jesteś już Nhi. Wygnali cię Chya. Bądź ilinem do końca swych dni, bratobójco, dziękuj za to swej własnej naturze. Nie powiedziałem im nic, czego by już nie wiedzieli. Powiedz mu, panie Merirze; cóż takiego zdradziłem? Cóż rzekłem, czego bym pierwej nie usłyszał od ciebie? - Nic - odparł Merir. - Nie powiedział nam nic, oto jest prawda. Gniew wyczerpał go, został jedynie ból. Nie miał argumentu, którym mógłby odeprzeć obelgi Roha. W końcu potrząsnął głową i rozwarł skrwawioną pięść. - Znosiłem wszystko - rozległ się jego ochrypły głos - by szukać rewanżu tam, gdzie nie mam racji. Oto przekleństwo, które na mnie ciąży. Wierzę ci na słowo, Rohu. - Nie dałem ci żadnego słowa, bękarcie Nhi. Zacisnął usta. Pokonał kolejny poryw gniewu zrozumiawszy, jak przysłużył mu się poprzedni, i odszedł do legowiska. Położył się, lecz zbyt wzburzony, nie był w stanie zasnąć. Pozostali także ułożyli się do odpoczynku; ogień wypalił się, a Vis zastąpiła na warcie Perrin. Niedaleko leżał Roh, wpatrzony w niebo, z zaciętym wyrazem na twarzy, gniewny. Vanye nie wiedział, kiedy i czy w ogóle udało mu się zasnąć. Gdy nastał dzień, obóz z wolna przebudził się do życia, arrhendowie zaczęli pakować rzeczy i siodłać konie. Vanye, zbudziwszy się jako jeden z pierwszych, zaczął zakładać kolczugę. Roh ujrzał to i postąpił tak samo, obaj robili to w milczeniu, unikając rzucania na siebie otwartych spojrzeń. Merir wstał na samym końcu i zaprosił ich do posiłku. Zasiedli do śniadania i gdy zbliżało się ono do końca, Merir spokojnie rozkazał, by zwrócono im ich oręż. - Nie zburzcie więcej pokoju - ostrzegł ich Merir