To byłby dla mnie zaszczyt, gdybyś złamała mi serce.
- Zdarzały się już gorsze wypadki. Czy mogę zabrać tacę? Widzę, że kwiat lipowy dobrze panu zrobił. - Jak to? - Pan spał. - Ale nawet go nie skosztowałem. To niepotrzebne. To specjalność domu. - No, dobrze. Proszę wynieść tę specjalność. Tito przeczytał jeszcze raz list dyrektora i pomyślał: "0 tej porze powinienem być na Boulevard Arago i przypatrywać się, jak panu Mariuszowi Amphossy'emu obcinają głowę. Ale czy to konieczne, aby tam iść? Artykuł musi być napisany, to swoją drogą. Ale iść... Jaka piękna była ormianka... Kalantan... Imię, jak daleki dźwięk dzwonów. Dzwony dzwonią na śmierć Mariusza Amphossy'ego, mordercy z Jamajki, który wybrał sobie jako specjalność guwernantki. Jeżeli nawet pójdę, to co zobaczę w tych ciemnościach? Ale jednak musi być napisane. Dodatek nadzwyczajny o ścięciu głowy. O szóstej rękopis musi być w drukarni..." . Pogrążony w tych rozmyślaniach wstał z łóźka i opadł na krzesło przed biurkiem. Wielkie arkusze papieru czekały. Przypominał samobójcę, który zasiada do napisania ostatniej woli. "Nigdy nie mogłem zrozumieć - myślał - dlaczego egzekucje odbywają się zawsze o tak wczesnej porze. O tej godzinie przeszkadzać katowi, duchownemu, skazanemu, którzy by chętnie pospali jeszcze! Czy nie byłoby bardziej odpowiednie wyznaczać je w porze aperitifu?“ I napisał: "Egzekucja Mariusza Amphossy'ego, mordercy guwernantek z Jamajki”. Zamiast pisać sprawozdanie ze smutnej ceremonii, zaczął się zastanawiać, jakie to wstrętne być dziennikarzem w lecie, kiedy posłowie mają ferie, aktorzy objeżdżają prowincję, sąd przysięgłych jest zamknięty! Nie wiadomo, czym zapełnić gazetę. I w dodatku dyrektor zamówił dwie szpalty o tak głupim wypadku jak ten. We Włoszech byłoby jeszcze gorzej. Tam, kiedy nie mają materiału, piszą długie artykuły o śmierci Johanna Ortha, o inteligencji mrówek, o narodzinach trojaczków (specjalność kalabryjska), o dżumie w Mandżurii, o kaprysach błyskawic, kradzieży naszyjnika (Ameryka Północna), dyskutują o mieszkańcach Marsa, o wieku Ziemi, o prawdziwym nazwisku d'Annunzia (d'Annunzio czy Rapagnetta?) albo opisują połów “niezwykłego wieloryba”, nawet jeżeli jest to rekin lub delfin. Idioci! Zegar wskazywał kwadrans po czwartej. Jeszcze raz przeczytał tytuł, ale myśli nie przychodziły mu do głowy. Były obumarłe, zamknięte i ściśnięte jak w puszce od konserw. Gastronomiczne porównanie wywołało mdłości o czwarte.j nad ranem po dwudziestogodzinnym śnie! Myśli były jakby uwięzione w pudełku z kokainą, w tej pociągającej, pełnej wdzięku metalowej skrzyneczce, która stała tam, przed jego oczyma, obok przyborów do pisania. 0, diabelska mieszanino kokainy z atramentem! Stała i nęciła go, aby spróbował. Wiedział, że pod wpływem kokainy rozjaśniają się myśli, rozprostowują i wygładzają jak suche listki herbaty pod wpływem gorącej wody. Zażył. Zaczął pisać. Napisał jedną stronę, dwie, trzy, bez przerywania, bez wahania, bez poprawiania. Jego fantazja widziała ponure, okrutne sceny. Wspomnienia opisów egzekucji mieszały się z ironicznymi i współczującymi komentarzami: błysk strasznego narzędzia wśród mglistego, deszczowego poranka; nieliczni przechodnie zatrzymują się, aby obejrzeć pracę przygotowawczą kata i jego pomocników. szare więzienie tchnące czymś posępnym i uroczystym; żołnierze straży republikańskiej tworzący czworokąt na placu kaźni. Kiedy siedmiu czarno ubranych panów wkroczyło do celi, Amphossy leżał pogrążony w głębokim śnie. Aż do poprzedniego wieczora wierzył jeszcze, że go ułaskawią. Widok tych panów w surdutach i cylindrach odebrał mu ostatnią nadzieję. - Mariuszu Amphossyl - zadeklamował jeden z nich. - Niech pan będzie odważnyl Prośba o ułaskawienie została odrzucona. Wybiła godzina pokuty za grzechy. Niech pan będzie silny. , - Będę silny - odpowiedział z szyderczym śmiechem przestępca. Za skazańcem stał dyrektor więzienia i obrońca. Inni panowie nie mogli opanować głębokiego wzruszenia. Zegar więzienny głucho wybił czwartą. Pan, który przedtem przemawiał, wydawał rozporządzenia. Gdy skończył, dwaj pomocnicy kata wzięli skazanego pomiędzy siebie. Pozostali panowie utorowali miejsce, ustawiając się po prawej i lewej stronie. Mariusz Amphossy szedł pewnym, mocnym krokiem, z ironicznym uśmiechem patrząc na dziennikarzy, którzy oglądali ciemne zakątki zimnych korytarzy, gdzie znajdowały się cele. Z każdych drzwi patrzyły przez dziurkę od klucza zmartwiałe, jak zahipnotyzowane oczy - także skazańcy lub nieszczęśliwi, którzy oczekują takiego samego wyroku? Kat otwierał posępny pochód. Za nim szedł skazany i dwaj pomocnicy. Potem obrońca, dyrektor więzienia, inni urzędnicy, dzi en nikarze. Zeszliśmy parę stopni w dół i ruszyliśmy przez kryte przejście. Wśród grobowego milczenia echo odbijało odgłos naszych kroków. Weszliśmy do sali, gdzie był ksiądz z krucyfiksem w ręku, na stoliczku stały butelki z szampanem i likiery. Ksiądz obejmuje skazańca, dozorca więzienny częstuje go szampanem. Amphossy prosi o papierosa. Zapalają i ofiarowują mu. obaj pomocnicy obcinają skazanemu kołnierz od koszuli i golą włosy na karku. Potem wiążą mu ręce na plecach. Pochód rusza