To byłby dla mnie zaszczyt, gdybyś złamała mi serce.
Bruenor, który wrócił zza grobu. Obould nie był tak głupi, by nie doceniać wagi tej sytuacji. Pojmował, jak bardzo jego obecność dodawała ducha wojownikom... czy Bruenor nie inspirował tak samo krasnoludów? Obould nienawidził ich bardziej niż innych ras, lecz gorzkie doświadczenia z Cytadeli Felbarr sprawiły, iż żywił do upartego, brodatego ludu niechętny szacunek. Zdobył Felbarr w korzystnej chwili, mając do tego przewagę zaskoczenia, lecz jeśli teraz Tsince uda się przeforsować swoje pomysły, poprowadzi orki na umocnioną i przygotowaną krasnoludzką fortecę. Czy jakaś rasa Torilu broniła swoich domów lepiej niż krasnoludy? Może drowy, pomyślał, a myśl ta sprawiła, że skupił się na wydarzeniach na południu, gdzie dwa drowy miały pomagać paskudnemu Proffitowi i jego armii trolli naciskać na Mithrilową Halę od południa. Obould wiedział, że jeśli postanowi uderzyć na Halę, będzie to klucz do zwycięstwa. Jeśli Proffit i jego śmierdzące bestie ściągną odpowiednio dużą liczbę wojowników Bruenora i znaczną jego uwagę, śmiałe uderzenie przez zamknięte zachodnie wrota Mithrilowej Hali umożliwi Obouldowi zdobycie przyczółka. Król orków odwrócił się ku Tsince i zorientował się, że ma, jeśli można tak powiedzieć, myśli wypisane na twarzy. Uśmiechała się na swój zębaty sposób, a ciemne oczy pałały żądzą podboju... i Oboulda. Wielki król opuścił ramiona, kładąc Tsinkę na sobie, pozwalając, by plany odpłynęły z jego myśli. Pomyślał o martwych krasnoludach, walących się wrotach krasnoludzkiej fortecy i przekonał się, jak wspaniale potrafią odurzać. * * * Zimny wiatr sprawiał, że każdy podskok bolał nieco bardziej, lecz Obould zagryzał kły i mocniej ściskał nogami boki boczącego się pegaza. Biały wierzchowiec miał skrzydła mocno związane z tyłu. Obould nie zamierzał pozwolić, by oderwał się od ziemi, gdyż jeśli chodzi o orki, pegaz wcale nie został ujeżdżony. Obould widział elfa, który z łatwością na nim jeździł, lecz każdy ork, któremu udało się dosiąść rumaka, był szybko zrzucany, a więcej niż jeden został jeszcze stratowany, nim stajenni zdołali go opanować. Wyjątkiem był Obould, którego nogi tak mocno ściskały boki pegaza, że zwierzę jeszcze go nie zrzuciło. Pegaz wyrzucił zad w powietrze, a Obould wychylił się do tyłu, przekręcając boleśnie kark i tak bardzo odchylając głowę, iż zobaczył do góry nogami podkowy na tylnych kopytach wierzchowca. Zaryczał, chwycił mocniej grubą linę i ścisnął nogi tak mocno, iż pomyślał, że zaraz połamie zwierzęciu żebra. Lecz pegaz szalał dalej: podskakiwał, skręcał się i dziko kopał. Jednak Obould znalazł metodę w tym szaleństwie i powoli zaczął podskakiwać nieco mniej zaciekle. Pegaz zwolnił, a król orków wyszczerzył się pojmując, że zwierzę wreszcie zaczyna się męczyć. Wykorzystał ten moment, by choć na chwilę się odprężyć i uśmiechnął się jeszcze szerzej, gdy porównał dzikie podskoki pegaza z tym, co w nocy wyrabiała Tsinka. Dobre porównanie, pomyślał lubieżnie. A potem wyleciał z grzbietu, gdy zwierzę wpadło w nagły i niespodziewany szał. Obould gruchnął mocno o ziemię, lecz tylko chrząknął i przetoczył się, co pozwoliło mu szybko odzyskać nieco godności, jeśli nie możliwości wstania. Błyskawicznie rozejrzał się wokoło, sądząc, że jego upadek mógł osłabić jego wizerunek w oczach oglądających to orków. Rzeczywiście, wszyscy spoglądali na niego z niedowierzaniem – albo tępo, nie potrafił tego ocenić – i z takim zaskoczeniem, że stajenni nawet się nie ruszyli. A bestia skierowała się w stronę króla. Obould uśmiechnął się szeroko i zerwał na równe nogi. Szeroko rozłożył ręce i ryknął straszliwie, jakby zapraszając pegaza do walki. Wierzchowiec zatrzymał się gwałtownie, zaczął parskać i grzebać kopytami. Obould roześmiał się, zmniejszając napięcie, i podszedł prosto do pegaza, jakby zachęcając go do ataku. Pegaz położył uszy po sobie i zastygł. – Może powinienem cię zjeść – powiedział spokojnie Obould, podszedł prosto do zwierzęcia i spojrzał mu prosto w oczy, co oczywiście jeszcze bardziej zdenerwowało pegaza. – Tak, jestem pewien, że twoje mięso jest smaczne. Orczy król jeszcze przez chwilę spoglądał z góry na rumaka, po czym odwrócił się i roześmiał gardłowo, a wszystkie orki wokół zaczęły wiwatować. Upewniwszy się, że odzyskał wszelką utraconą godność, Obould odwrócił się z powrotem do pegaza i znów pomyślał o Tsince. Roześmiał się jeszcze głośniej, w myślach nakładając koński pysk na pełną zajadłości i gorliwości twarz szamanki. Choć nozdrza i inne większe elementy twarzy różniły się, Obould miał wrażenie, że pomijając biel otaczającą tęczówki Tsinki, ich oczy są bardzo podobne. Ta sama zaciekłość, to samo napięcie. Te same dzikie, niedające się opanować uczucia. Nie, nie te same, uświadomił sobie Obould, gdyż podczas gdy podskoki i migoczące oczy Tsinki wiązały się z namiętnością i ekstazą, szaleństwo skrzydlatego konia wynikało ze strachu. Nie, nie strachu, pojął nagle Obould, nie strachu. To nie było dzikie zwierzę, dopiero co pojmane i wymagające ujeżdżenia. Ten pegaz od lat służył jako wierzchowiec, i to elfom, których nogi były zbyt chude, by utrzymać jeźdźca, gdyby pegaz nie chciał go nieść. Zaciekłość pegaza nie wynikała ze strachu, lecz z czystej nienawiści. – O, mądra z ciebie bestia – powiedział cicho Obould, a uszy pegaza uniosły się i znów opuściły, jakby rozumiał każde jego słowo. – Jesteś lojalny wobec swego pana, a mnie nienawidzisz, gdyż go zabiłem