To byłby dla mnie zaszczyt, gdybyś złamała mi serce.
Siostra się za mnie wciąż wstydzi. Żadnej ogłady, ani wychowania... Gwałtownie rozwarła powieki. - Pan kapitan... - bąknęła. - Czasami - zgodził się z ledwie uchwytną drwiną. - Nie podoba ci się przyjęcie? Pan dea'Gauss jest wręcz zachwycony. Rozluźniła się trochę i skrzywiła usta w leciutkim uśmiechu. - Jakoś nie mogłam mu powiedzieć, że nie jestem prawdziwą damą - wyznała, siląc się na wesołość. - Nie chciałam, żeby poczuł się zażenowany. Shan skwitował to wybuchem śmiechu. - pan dea'Gauss nigdy nie myli się w tych sprawach. Lepiej zacznij się przyzwyczajać. - Przekrzywił głowę. - Przecież to nie takie trudne. Mendozowie z Sintii... Zbladła jak płótno, szeroko otworzyła oczy i nerwowo zrobiła przeczący ruch dłonią. - Nie... - Priscillo! - Podszedł do niej z wyciągniętą ręką. - To tylko żarty! Wcale nie chciałem cię przestraszyć! - Dał jeszcze jeden krok i zagryzł usta. - Przykro mi. Przepraszani - powiedział z naciskiem. Jakby z wahaniem uścisnęła jego prawicę. - Wszystko w porządku - powiedziała wciąż jeszcze roztrzęsionym głosem. Ręka jej drżała. Głęboko wciągnęła oddech. - proszę, niech pan nie pyta... - Nie będę pytał. Nie mam do tego najmniejszego prawa. Żartowałem. Chciałem cię trochę rozweselić... - Uśmiechnął się nieśmiało. - Zawsze miałem niewyparzoną gębę. Jej usta drgnęły lekko. - Pani ambasador Grittle... - Prawda, że to ciekawa postać? Na jej widok człowiek zaczyna powątpiewać w prawdziwy sens dyplomacji. Jak się wdrapała na to stanowisko? A może kogoś zamordowała? - W takim razie nie wszystko stracone - powiedziała Priscilla. Shan spostrzegł z zadowoleniem, że wreszcie się uśmiechnęła. Ciągle trzymała rękę w jego dłoni. - Sama też może zginąć. Roześmiał się. - Pozostaje nam zatem czekać. - Westchnął ciężko. - Niestety, moja lordowska mość musi wracać do gości. Pójdziesz ze mną? Czy wolisz trochę odpocząć? Cofnęła rękę, ale nie przestawała się uśmiechać. - Zostanę tutaj jeszcze przez chwilę i przyjdę. - Jak chcesz. - Odwrócił się z ociąganiem. Po kilku krokach ponownie spojrzał na nią. - Priscillo? - Tak, panie kapitanie? Jakiś cień przemknął po jego twarzy, ale zniknął szybciej niż się pojawił. Shan skłonił się lekko. - Nic takiego. Do zobaczenia. Została sama. Oparła się o ścianę, zamknęła oczy i zaczęła oddychać tak, jak ją tego uczono tuż po Inicjacji. Wdychaj spokój, wydychaj troski. Wdychaj siłę, wydychaj słabość. Wdychaj nadzieję, wydychaj rozpacz... Po chwili potrząsnęła głową, wyprostowała się i poszła z powrotem na przyjęcie. 65 rok czasu pokładowego 155 dzień podróży Pierwsza wachta Godzina 4.00 Shan jęknął głośno i przewrócił się na bok. Wyciągnął rękę i z całej siły walnął pięścią w budzik. Kajuta jednak wcale nie przejęła się tym zachowaniem. Za moment zamigotały światła i zabrzmiała muzyka. Głośna muzyka. - A dajże spokój... - mruknął Shan, usiadł i palcami przeczesał włosy. Muzyka przycichła trochę, co było prawdziwym zbawieniem dla jego skołatanej głowy. - Co to za świństwo? Najpierw daje prawdziwy odlot, a potem wali w łeb obuchem. Jak ktoś to w ogóle może palić? Kajuta powstrzymała się od odpowiedzi. Handlowy tydzień był udany. Mieszkańcy Arsdred zrobili wszystko, aby w dwójnasób wynagrodzić jemu i sobie każdą „straconą” kantrę, zanotowaną przez księgowych. Szkoda jedynie, że przy okazji nie wymyślili środka na ból głowy. Shan znowu jęknął. Poczuł się jeszcze gorzej, kiedy przypomniał sobie, że pan dea'Gauss zażyczył sobie z samego rana szczerej rozmowy na temat spraw „pierwszorzędnej wagi” dla klanu Korval. Przecudownie. Skrzywił się, spuścił nogi z łóżka i wstał powoli. A może mógłbym jeszcze zrezygnować ze wszystkich tytułów i apanaży? - pomyślał bez przekonania. Niestety, był potrzebny siostrom i bratu. A zatem lord Shan zostanie. - Prysznic - powiedział na głos. - I śniadanie. Kawa. Dobra, gorąca kawa. Miał świetny pomysł z tym śniadaniem. Dzięki kawie odzyskał jasność myślenia. Nalał więc sobie drugi kubek i udał się do pracy, witając skinieniem głowy napotkanych członków załogi. Chociaż to dobre, pomyślał pod drzwiami gabinetu, że spotkanie z dea'Gaussem musi być bardzo krótkie. „Pasaż” otrzymał zgodę na odlot i w ciągu godziny miał zejść z orbity. Lecz z drugiej strony, przez godzinę, pan dea'Gauss potrafił w elegancki sposób palnąć takie kazanie, którego nie powstydziłby się prozelita Moreleków. Już sama wzmianka o „sprawach pierwszorzędnej wagi” miała w sobie coś złowieszczego. Shan był więc święcie przekonany, że czeka go mycie głowy. Odstawił kubek na biurko i usadowił się w fotelu. Jakie to dziwne, myślał, że władza i przywileje nie chronią mnie przed utyskiwaniem kogoś, komu rzeczywiście zależy na przyszłości klanu. Rozległ się brzęczyk przy drzwiach. Shan westchnął. Przez chwilę miał ochotę udawać, że go nie ma, ale potem z westchnieniem rezygnacji sięgnął po kubek z kawą. - Proszę. Pan dea'Gauss stanął trzy kroki od progu i złożył niski, przepisowy ukłon. Shan skinął głową i pociągnął łyk kawy. Już zaczynała powoli stygnąć. - Witam, panie dea'Gauss. Miło mi widzieć pana w dobrym zdrowiu. Widać niedole panu sprzyjają. Proszę siadać. - Wasza lordowska mość raczy żartować - cierpko odpowiedział starzec. - A zatem nic się nie zmieniło. Jednak sprawa, z którą przychodzę, należy do poważnych