To byłby dla mnie zaszczyt, gdybyś złamała mi serce.

— Każdy w sobie to ma — dodał melancholijnie. Chłopcy stali zaskoczeni takim postawieniem sprawy, gdy wtem na korytarzu rozległy się kroki i do klasy wszedł woźny Grzesiński z czarnym brulionem pod pachą. Uczniowie czmychnęli do ławek i patrzyli na niego z niepokojem. Kiedy do klasy wchodzi Grzesiński z czarnym brulionem pod pachą — znak, że jakaś nowa granda wisi w powietrzu. W brulionie woźny notuje polecenia dyrektora, zapisuje tam także nazwiska uczniów, którzy mają być wezwani na przesłuchanie. Nie dlatego, żeby miał specjalnie słabą pamięć, ale dlatego, że lubi być ważny i urzędować. I rzeczywiście. Grzesiński założywszy drucikowe okulary otworzył brulion i ślinił flegmatycznie kartki, rzucając spod szkieł niskie, ponure spojrzenia na struchlałych chłopców. Tak... Grzesiński lubił robić wrażenie i napędzać strachu. Nieprzyjemny dreszcz przeszedł chłopcom po skórze. Każdy z nich miał to i owo na sumieniu, i bał się, czy nie padnie jego nazwisko. Nagle wzrok woźnego zatrzymał się na ostatniej ławce. — Kurta i Pędzelkiewicz, do pana dyrektora. Klasa zamarła z wrażenia. A więc nie myliły jej przeczucia — Kurta i Pędzelkiewicz zamieszani są w tę sprawę. Jakże by zresztą mogło być inaczej? Żadna granda bez nich się nie obędzie. Trzeba przyznać, że Kurta i Pędzelkiewicz zachowali się w tym doniosłym momencie tak, jak przystało na bohaterów klasowych. Trzymali fason, co się zowie. Oblicza ich nie zdradzały najmniejszego strachu czy bodaj zdenerwowania. Pędzelkiewicz ziewnął ostentacyjnie, a Kurta swobodnie odgiął się w tył i zapytał znudzonym głosem, jakby chodziło o rzecz najzwyklejszą pod słońcem. — Co tam, znów mucha brzęczy, panie Grzesiński? — Brzęczy wam, brzęczy... — mruknął Grzesiński mierząc ich ponurym spojrzeniem. — W kancelarii dowiecie się, co mucha brzęczy, obrzydliwce jedne. No, dalej, zabierajcie się. — Z rynsztunkiem ucznia, czy bez? — zapytał spokojnie Kurta. — Hę, jak powiadacie? — zmarszczył się Grzesiński. — Pytamy się, czy mamy pójść z rynsztunkiem, czy bez. — Z jakim znów rynsztunkiem? — Znaczy się, czy mamy pakować książki i zeszyty — wyjaśnił poważnie Kurta. — Książki i zeszyty są rynsztunkiem ucznia, jak mówi pan profesor Ejdziatowicz. Pan to powinien wiedzieć, panie Grzesiński, jako długoletni funkcjonariusz zakładu wychowawczego. Grzesiński chrząknął, zakłopotany, pod nosem i spojrzał na nich nie bez podziwu. Zimne dranie. Nic takich nie poruszy. Trzydzieści lat pracował w szkole, ale jeszcze na takich nie natrafił. Chciał im coś powiedzieć do słuchu, ale pomyślał, że z takimi lepiej nie wdawać się w dyskusje. Łobuzeria, ośmieszy się tylko człowiek. Mruknął więc oschle: — Możecie wziąć rynsztunek. Bo chyba już więcej do klasy nie wrócicie — dodał nie bez satysfakcji. — No, więc cóż, maszerujemy, Pędzelkiewicz — westchnął Kurta. — Maszerujemy, Andrzejku — miauknął Pędzelkiewicz, budząc ponownie wesołość klasy. Po czym zaczęli obaj pakować się flegmatycznie, dowcipkując z wisielczym humorem. Zrezygnowany Grzesiński czekał cierpliwie. Skrzypnęły drzwi i do klasy wsunął głowę profesor Żwaczek. — Panie Grzesiński, co się stało? Miał pan przyprowadzić do kancelarii uczniów. Grzesiński zrezygnowany rozłożył ręce. — Pakują rynsztunek, panie profesorze. — Kurta i Pędzelkiewicz — krzyknął Żwaczek — jak długo mamy czekać?! Kurta i Pędzelkiewicz wyskoczyli z ławki i ruszyli do drzwi. Na progu zatrzymali się. — Czy możemy pożegnać się z klasą? — zapytał wycierając nos Kurta. — Bez błazeństw — zasapał Żwaczek — idziemy! I Kurta z Pędzelkiewiczem wyszli pod eskortą pana Żwaczka i woźnego Grzesińskiego. Uśmiechali się pod nosem, łobuzy. Ledwie jednak zamknęły się za nimi drzwi klasy, maski z nich spadły od razu. Tamto wszystko było na pokaz, dla klasy. Ach, klasa nie dowie się nigdy, ile to ich kosztowało. W rzeczywistości, gdy tylko Grzesiński wymienił ich nazwiska, serca w nich zamarły. Zrozumieli, że wydało się wszystko i że teraz to już naprawdę trzeba będzie pożegnać się ze szkołą i zakończyć „występy” — jak się wyrażał pan Żwaczek. Tak... Żwaczek od dawna odgrażał się, że ich wyrzuci, żeby nie zatruwali klasy. Postawił nawet taki wniosek na radzie pedagogicznej. Szczęściem, poczciwy dziadzia — pan Ejdziatowicz — matematyk, obronił ich wtedy i rada postanowiła dać im czas do poprawy. Ale teraz to już przepadło wszystko. Wyleją ich jak nic. Kurta otarł czoło chusteczką i spojrzał smętnie na Pędzelkiewicza. Tak, przepadło już wszystko, chyba... chyba, że profesorowie nie mają dowodów i tylko próbują wymacać na ślepo... Kurta pociągnął nosem. Słaba nadzieja zakołatała mu w sercu. Właściwie skąd mieliby dowody? Nikt ich nie widział przecież... A jeśli milicja wyniuchała?... Milicja ma różne takie sposoby... Może odciski palców? W każdym razie, tak czy owak, trzeba postawić się twardo. Nic nie wiedzą, i koniec. Trzeba trzymać fason do końca. A jednak, gdy stanęli w drzwiach kancelarii, blady strach wypełzł im na oblicza. * * * Dyrektor Szypułkowski chodził zdenerwowany wzdłuż pokoju. — Kurta i Pędzelkiewicz... — zaczął i chrząknął. — Kurta i Pędzelkiewicz — powtórzył — wiecie, dlaczego was wezwałem? — Nie wiemy, panie dyrektorze — wykrztusił Kurta. — Co to za pluralis[3], Kurta? Odpowiadaj za siebie. — Tak jest. — A więc, Kurta, czy wiesz, po co was wezwałem? — Nie wiem, panie dyrektorze. — A ty, Pędzelkiewicz? — Nie wiem, panie dyrektorze — powtórzył jak echo Pędzelkiewicz. — No tak, oczywiście, nie wiecie — dyrektor obrócił się do nauczycieli — zadawanie takich pytań ma charakter retoryczny, proszę kolegów, i nigdy nie prowadzi do celu. W takich wypadkach należy od razu wskoczyć in medias res[4], czyli schwycić za łeb Tatarzyna. Co powiedziawszy, dyrektor zatrzymał się nagle przed obu winowajcami. — Słuchajcie, Kurta i Pędzelkiewicz — krzyknął. — Tym razem na nic się nie zdadzą wykręty i zapieranie. My wszystko wiemy... — O co chodzi, panie dyrektorze? — udał zdziwienie Kurta. — O to — wycedził dobitnie dyrektor — że w dniach ósmego, dziewiątego i dziesiątego maja straszyliście przechodniów szkieletem stanowiącym własność szkoły. Dyrektor przerwał i wpatrywał się w twarze chłopców, ale oni wytrzymali spojrzenie. — Szkielet ten — mówił dalej dyrektor — jako uszkodzony znajdował się chwilowo na składzie w schowku obok modelarni i miał być oddany do reperacji