To byłby dla mnie zaszczyt, gdybyś złamała mi serce.
W tej części świata kolację jadano wcześnie. Menażkę z lunchem otwierało się o dwunastej w południe, często na łodzi do połowu homarów. – Niech ten palec będzie szóstą – powiedział Vince. – Godziną ostatniego promu. Znowu skinęła głową. – Musiał na nim być, prawda? – Chyba że przepłynął wpław. – Albo wynajął łódź – odparła. – Sprawdzaliśmy – odezwał się Dave. – Pytaliśmy nawet Garda Edwicka, który na wiosnę osiemdziesiątego był przewoźnikiem na promie. Czy Cogan przyniósł mu herbatę? – pomyślała Stephanie nagle. Bo jeśli człowiek chce gdzieś przepłynąć promem, musi przynieść herbatę dla sternika. Sam tak powiedziałeś, Dave. A może sternik i przewoźnik to dwie zupełnie inne osoby? – Steff – odezwał się Vince z troską – wszystko dobrze, kochanie? – Tak, bo co? – Wyglądałaś... no, nie wiem, dziwnie. – Bo to dziwna historia. – A potem dodała: – Ale to nie jest historia, mieliście rację, a jeśli wyglądałam dziwnie, to pewnie dlatego. To jak jeżdżenie rowerem po linie, której nie ma. Wahała się chwilę, po czym postanowiła iść na całego i zrobić z siebie zupełną idiotkę. – Czy Edwick zapamiętał Cogana, bo Cogan coś mu przyniósł? Herbatę dla sternika? Przez chwilę żaden się nie odzywał. Przyglądali się jej tylko nieprzeniknionym wzrokiem – oczami tak dziwnie młodymi i chłopięcymi w starych twarzach – aż się przestraszyła, że zacznie płakać, śmiać się czy coś w tym rodzaju, że jakoś wybuchnie, by zabić lęk i narastającą pewność, że zrobiła z siebie kretynkę. – Było zimno. Ktoś – jakiś mężczyzna – przyniósł do sterówki kawę w papierowym kubku i podał ją Gardowi. Zamienili tylko parę słów. Pamiętaj, to był kwiecień, a wtedy wcześnie się ściemnia. Ten mężczyzna powiedział: „Gładko się płynie”. A Gard: „Aha”. Na co tamten: „Czekało mnie to od dawna”, czy „Czeka na mnie od dawna”, a może nawet „Czekam na Dawna”. Tego nazwiska nie ma w książce telefonicznej Tinnock, ale znalazłem je w wielu innych. – Czy Cogan miał na sobie zieloną kurtkę albo marynarkę? – Steff – powiedział Vince – Gard nie tylko nie pamiętał, czy facet miał coś na sobie, ale pewnie nie mógłby nawet przysiąc, czy przyszedł na własnych nogach, czy przyjechał konno. Po pierwsze, robiło się już ciemno, po drugie, to był tylko życzliwy gest i parę słów, odtworzonych po półtora roku, po trzecie... stary Gard, no, wiesz... – Uderzył się kantem dłoni w szyję. – O zmarłych nie wolno mówić źle, ale ten człowiek pił jak cholerna gąbka – oznajmił Dave. – W osiemdziesiątym piątym stracił pracę na promie, ale władze miasta pozwoliły mu prowadzić pług śnieżny, głównie dlatego, żeby jego rodzina nie umarła z głodu. Miał pięcioro dzieci, wiesz, i żonę ze stwardnieniem rozsianym. Ale w końcu rozbił pług, jadąc główną ulicą w pijanym widzie i przez tego skurkowańca przez tydzień nie było prądu, a był skurkowany luty, wybacz staremu zrzędzie ten język. Wtedy wyleciał z roboty i poszedł na zasiłek. Więc czy jestem zdziwiony, że nie zapamiętał nic więcej? Nie jestem. Ale na podstawie tego, co zapamiętał, sądzę, że owszem, Colorado Kid przybył ze stałego lądu ostatnim promem i, owszem, przyniósł herbatę dla sternika bądź jej odpowiednik. Dobrze, że to zapamiętałaś, Steff. – I pogłaskał ją po ręce. Uśmiechnęła się do niego. Miała wrażenie, że dość nieprzytomnie. – Jak zauważyłaś – podjął Vince – należy doliczyć dwugodzinną różnicę czasu. – Zbliżył jej lewy palec do prawego. – Jest kwadrans po dwunastej czasu Wschodniego Wybrzeża, gdy Cogan opuszcza pracę. Ledwie drzwi windy otwierają się na parterze, porzuca niedbałą, niebudzącą podejrzeń pozę. W jednej sekundzie. Wypada na zewnątrz jak opętany i pędzi do czekającego na niego szybkiego samochodu z równie szybkim kierowcą. Pół godziny później jest w Stapleton, a po pięciu minutach wbiega już po trapie prywatnego samolotu. Nie powierzył tych przygotowań przypadkowi. Nie mógł. Są ludzie, którzy regularnie korzystają z prywatnych samolotów, po czym przez dwa tygodnie pozostają w jednym miejscu. Piloci, którzy ich przywieźli, przez ten czas wynajmują się do innych lotów. Nasz chłopiec mógł sobie zorganizować jeden z takich samolotów i niemal z całą pewnością zapłacił gotówką za lot na wschód. – Co by zrobił, gdyby osoba, która wynajęła samolot, postanowiła w ostatniej chwili jednak nim wrócić? Dave wzruszył ramionami. – To samo, co wówczas, gdyby była zła pogoda. Odłożyłby lot na następny dzień. Tymczasem Vince przyciągnął lewy palec Stephanie jeszcze bliżej prawego. – Teraz na Wschodnim Wybrzeżu jest pierwsza po południu – powiedział – ale przynajmniej nasz przyjaciel Cogan nie musi się martwić o korowody z ochroną; nie w tysiąc dziewięćset osiemdziesiątym roku, zwłaszcza że chodzi o prywatny lot. I musimy założyć – jeszcze raz – że nie musiał też czekać w kolejce z innymi samolotami na czynny pas startowy, bo to by nam popsuło obliczenia, a tymczasem po drugiej stronie... – dotknął jej prawego palca – ...wkrótce odbije prom. Ostatni tego dnia. A zatem lot trwa trzy godziny. To akurat wiemy. Mój szanowny kolega wszedł do Internetu – namiętnie kocha tego drania – i twierdzi, że owego dnia pogoda była dobra, a mapy wykazują, że prądy powietrzne znajdowały się we właściwym miejscu... – Ale nigdy nie udało mi się określić, czy były silne – wtrącił Dave. Zerknął na Vince’a. – Może i dobrze, partnerze, boby ci rozwiały tę twoją sprawę. – A więc: trzy godziny – powtórzył Vince i zbliżył lewy palec Stephanie (ten, który zaczęła nazywać palcem Colorado Kida) na odległość niespełna pięciu centymetrów od prawego (który obecnie oznaczał Jamesa Cogana – wkrótce trupa). – Dłużej lot nie mógł trwać. – Bo fakty na to nie pozwalają – szepnęła zafascynowana (i, prawdę mówiąc, trochę przestraszona). Kiedyś, jeszcze w liceum, przeczytała powieść science fiction „Luna to surowa pani”. Nie wiedziała, jak to jest z tym Księżycem, ale podejrzewała, że z pewnością czas jest surowy. – Otóż to, nie pozwalają – zgodził się. – O czwartej, może czwartej pięć... powiedzmy, że o czwartej pięć... Cogan ląduje i wysiada w bazie prywatnych linii lotniczych Twin City, wówczas jedynej na międzynarodowym lotnisku w Bangor..