To byłby dla mnie zaszczyt, gdybyś złamała mi serce.

Sędziowie przysięgli zniknęli na zapleczu - ale tylko na pół godziny, żeby puścić nareszcie wytęsknionego dymka - po czym wrócili, z wiadomym werdyktem. Wtedy sędzia zapytał, czy mam coś do powiedzenia. Więc powie działem. Tylko dwa słowa. - Jestem niewinny. Nikt na to nie zwrócił uwagi, bo wszyscy przyglądali się jak sędzia układa papiery. Przyglądali się temu w napięciu i w radosnym oczekiwaniu, bo każdego interesowało, ile też mi dołoży. Jakiś czas robił wokół siebie zamieszanie, wreszcie, upewniwszy się, że wszystkie oczy utkwione są w niego, przemówił głosem złowieszczym i potępiającym: - Josephie Aloysiusie Rearden, został pan uznany winnym rabunku brylantów wartości stu siedemdziesięciu trzech tysięcy funtów. Mam za to przestępstwo wydać sprawiedliwy wyrok. Zanim jednak to uczynię, chciałbym rzec kilka słów na temat pańskiego udziału w tej sprawie. Wiedziałem, do czego zmierza. Stary piernik, nie mógł sobie od mówić tej przyjemności i chciał mnie pouczać. Z bezpiecznego miejsca to cholernie łatwe. - Oto idzie sobie ulicą zwykły obywatel, jak co dzień wykonując swoje normalne obowiązki, a tu nagle i niespodziewanie staje się ofiarą napadu. Jest nieświadomy faktu, że ma przy sobie kosztowności, które uznałby niewątpliwie za niezmierzone bogactwo i to z ich powodu właśnie zostaje zaatakowany. Kosztowności owe - brylanty - zniknęły, a pan Rearden nie wykazał najmniejszej chęci do współpracy z policją, aby je odzyskać. Nie zrobił pan tego, chociaż musiał pan wiedzieć, że jeśli pan to uczyni, sąd będzie skłonny potraktować pana łaskawiej. Dlatego teraz nie może pan liczyć na moją wyrozumiałość. Zaskoczyła mnie pańska zatwardziałość w tej kwestii, lecz zdumienie moje zmalało, kiedy dokonałem pewnych działań matematycznych. Normalną koleją rzeczy, w przypadku przestępstwa, jakiego się pan dopuścił, to jest rabunku połączonego z napadem - co w naszym kraju budzi szczególną odrazę - oraz z bezpowrotną utratą mienia prywatnego wartości stu siedemdziesięciu trzech tysięcy funtów, zostałby pan surowym wyrokiem sądu skazany na czternaście lat pozbawienia wolności. Z moich rachunków niezbicie wynika, że w ciągu tych czternastu lat pański dochód - i to dochód zwolniony od podatku - wyniósłby przeszło dwanaście tysięcy funtów rocznie, co uzyskujemy dzieląc wartość skradzionych przez pana brylantów przez czternaście. W tym miejscu chciałbym zauważyć, iż kwota ta znacznie przewyższa uposażenie sędziego Jej Królewskiej Mości, choćby takiego jak ja, co może sprawdzić każdy, kto pofatyguje się do Almanachu Whitakera. Czy poświęcenie czternastu lat wolności i skazanie się na mało sympatyczne warunki panujące w więzieniach warte jest tego dochodu? To sprawą do dyskusji. Pan najwyraźniej uznał, że tak. Do zadań sądu nie należy jednak czynie nie z przestępczości działań opłacalnych, zatem nie może pan mieć mi za złe, że dołożę wszelkich starań, by pana dochody zmniejszyć. Josephie Aloysiusie Rearden, skazuję pana na dwadzieścia lat pozbawienia wolności w takim zakładzie, bądź zakładach karnych, jakie władze więzienne uznają za stosowne. Założyłbym się, że Mackintosh pęka ze śmiechu. III Sędzia miał rację, mówiąc o "mało sympatycznych warunkach panujących w więzieniach". W tym, w którym się znalazłem, były dość koszmarne. Oddział przyjęć okazał się zatłoczony - tego dnia sędziowie musieli chyba wyrabiać nadgodziny - i trzeba było czekać w nieskończoność, w dodatku nie bardzo wiadomo na co. Czułem się nieco przybity, no bo trudno jest tak stać przed sędzią i z całkowitą obojętnością przyjąć wiadomość o dwudziestu latach odsiadki. Dwadzieścia lat! Miałem trzydzieści cztery lata, więc gdy wyjdę, będę miał pięćdziesiąt cztery. Może trochę mniej, jeśli uda mi się ich przekonać, że grzeczny ze mnie facet. Chociaż w świetle tego, co mówił sędzia, rzecz okaże się zapewne diablo trudna. Każda Komisja Odwoławcza, przed którą miałbym ewentualnie stanąć, przeczyta najpierw stenogram procesu i uwagi sędziego będą ich bić po oczach. Dwadzieścia lat... Stałem więc sobie bezwolnie, tymczasem eskortujący mnie policjant wyczytywał na głos szczegóły mojej sprawy oficerowi przyjmującemu. - Dobra - powiedział gość, pod którego opiekę przechodziłem. Wpisał się do jakiejś książki i wyrwał z niej kartkę. -Tu jest pokwitowanie za jedną sztukę. Jak Bóg na niebie, tak właśnie powiedział: "za jedną sztukę"! W więzieniu przestaje się być człowiekiem, jest się "sztuką", kimś pogrzebanym za życia, chodzącym numerem statystycznym, jest się czymś, co można przekazywać z rąk do rąk tak, jak to robiła Poczta Jej Królewskiej Mości z żółtym pudełkiem pełnym brylantów, jest się opakowaniem wypełnionym krwią i bebechami, które wymagają żarcia w regularnych odstępach czasu, no i oczywiście - tak się tu zakłada - jest się całkowicie pozbawionym rozumu. - Ty! Rusz się no! - odezwał się mój nowy opiekun. - Właź tutaj. - Otworzył kluczem drzwi, po czym odstąpił na bok, by mnie przepuścić. Drzwi zatrzasnęły się za mną z hukiem i usłyszałem szczęk zamka. Znalazłem się w pomieszczeniu, w którym tłoczyli się faceci najróżniejszej maści, co wnosiłem po ich ubraniach. Można tam było zobaczyć wszystko począwszy od dżinsów, skończywszy na meloniku i spodniach w prążki. Nikt się nie odezwał. Po prostu stali tak sobie ze wzrokiem wbitym w podłogę i oddawali się temu zajęciu z jakąś szczególną pasją. Przypuszczam, że wszyscy czuli się tak jak ja, że stracili całą parę. Czekaliśmy tam długo, zastanawiając się, co będzie dalej. Może niektórzy z nich wiedzieli, z poprzednich odsiadek. Ja jednak znalazłem się w angielskim mamrze po raz pierwszy i trochę się bałem. Zaczynałem się martwić tym, co powiedział Maskell o nieprzyjemnym traktowaniu więźniów kategorii specjalnej. Wreszcie zaczęli nas wywoływać, pojedynczo, przestrzegając po rządku alfabetycznego. R znajduje się dopiero gdzieś pod koniec alfabetu, musiałem więc czekać dłużej niż większość, ale i moja kolej w końcu nadeszła, a wtedy strażnik zaprowadził mnie korytarzem do jakiegoś gabinetu. Więźnia nigdy nie prosi się, by zechciał usiąść. Stałem zatem przed biurkiem i odpowiadałem na pytania, a więzienny oficer zasuwał dane jak maszyna. Zapisał moje imiona, nazwisko, miejsce urodzenia, imię ojca, nazwisko panieńskie matki, ile mam lat, jakich krewnych i jaki zawód. Przez cały ten czas ani razu na mnie nie spojrzał, bo dla niego nie byłem człowiekiem. Widział we mnie komputerowy bęben z danymi statystycznymi - naciskał guzik, pstrrryk i już jest potrzebna informacja. Kazali mi opróżnić kieszenie. Ich zawartość cisnęli na biurko i zanim ją wrzucili do płóciennego worka, skrupulatnie wszystko spisali. Potem zdjęli mi odciski palców