To byłby dla mnie zaszczyt, gdybyś złamała mi serce.
Po plastykowych płytach alei przemknęły pierwsze lotomobile, które wyglądały stąd jak zabawki. Od południa pojawiła się grupa ciężarowych grawiplanów. W Kosmocentrum melodyjnie zahuczała syrena. Głucho zawarczały motory, uruchamiając gigantyczne czasze urządzeń teleradiolokacyjnych. „Przygotowują się do startu” — pomyślał Russow. I nie pomylił się. W pięciominutowych odstępach jeszcze dwa razy zabrzmiał śpiewny ton syreny i nagle wszystkie dźwięki budzącego się do życia miasta zagłuszył huk silników startowych. Zielonkawy kadłub statku kosmicznego ukazał się w prześwitach konstrukcji tworzących tunel estakady. Astrolot gwałtownie nabierał szybkości. Potok światła wypływający z dysz wózków startowych, przecinany żebrami tunelu, rozpadał się na poszczególne oślepiające błyski. W końcu pojazd kosmiczny wyrwał się z objęć ostatniego ogniwa estakady i w oka mgnieniu znikł w blasku promieni słonecznych. Kiedyż oni wrócą z powrotem? Russow doświadczonym okiem astronauty określił, że astrolot należy do rakiet typu „G–Z — sześć dziewiątek po zerze”. Czas będzie biegł dla nich wolniej prawie tysiąc razy… Jakież stulecia zastaną ci ludzie po powrocie do Miasta Wieczności? Widok uchodzącej we wszechświat rakiety obudził w nim myśli o przeszłości. Gdyby można było popłynąć w górę Rzeki Czasu, powrócić do rodzimej epoki i opowiedzieć przyjaciołom o tym, że nie na próżno walczyli o szczęśliwe życie na Ziemi. Stłumiwszy westchnienie żalu, Russow wstał. Niestety, było to niemożliwe… Na falach bezlitosnego Czasu unosić się można było tylko w mglistą dal Przyszłości. Wokół niego zastygły w wiecznym milczeniu uwieńczone śnieżnymi czapami szczyty Himalajów. Tak samo wyglądały i w tym dniu, kiedy Geowschodnie Bractwo Pracujących żegnało załogę pierwszego w historii Ziemi statku kosmicznego — mezonowej rakiety „Ciołkowski”. Statek wyruszył we wszechświat na przełomie Ery Bractwa Światowego. Komuż mogłoby przyjść wówczas na myśl, że ów lot, który miał na celu skromne zadanie zbadania systemu Alfa Centauri, przekształci się w długą podróż po oceanie przestrzeni — czasu. Odwiedzili wtedy planetę obracającą się wokół Proximy — świat lodów i milczenia. Zbadali planety Alfa Centauri z wygasającym życiem organicznym, które i tak nie mogło się dalej rozwijać z powodu przedziwnej orbity planet poruszających się w polu przyciągania podwójnej gwiazdy. Z Alfa Centauri „Ciołkowski” powinien był powrócić na Ziemię… Russow, poparty przez większość załogi, skierował statek ku 61 Gwieździe Łabędzia w nadziei odnalezienia współbraci — istot rozumnych. I tam natknęli się na olbrzymie, pozbawione życia planety… Spotkała ich smutna nagroda za długie, rozpaczliwie długie lata cierpień i oczekiwania. Potem jak gdyby uśmiechnęło się do nich szczęście: na planecie krążącej po zewnętrznej orbicie systemu nieoczekiwanie odkryli kwadratowy obelisk, na którym widniały współrzędne nieznanej planety. W końcu dokonali lotu na drugą stronę niszczącej materii składającej się z pyłu kosmicznego — w niezapomniany świat Ełory oddalony od Ziemi o 2800 lat świetlnych… Na statku upłynęło zaledwie dwadzieścia lat, licząc według „własnego czasu”, a na Ziemi — pięć tysiącleci. Kiedy „Ciołkowski” wypłynął z Rzeki Czasu na brzeg ósmego tysiąclecia, pozostało ich zaledwie dwóch — on i postarzały w Antyświecie Czandrahupta… Resztę załogi „Ciołkowskiego” połknął Kosmos. Pijani wonnym powietrzem ziemskim wyszli ze statku. Poraziła ich piękność Nowego Świata, ogłuszyło kipiące, radosne życie. Weseli, życzliwi ludzie ósmego tysiąclecia witali Russowa i Czandrahuptę jak starożytnych bohaterów. Morze kwiatów, muzyka, pozdrowienia w nieznanym języku… Wspaniałe święto — karnawał, urządzone na cześć Tułaczy Kosmosu, ciągnęło się nieprzerwanie przez wiele dni. A potem parę lat cudownych wędrówek po aromatycznym ogrodzie, jakim stała się ojczysta planeta. Dodało to Russowowi nowych sił i przytłumiło żal za Przeszłością. Jednakże tęsknił za Czandrahupta, który był tak stary, że nie mógł mu towarzyszyć, i cicho gasł w Mieście Wieczności. Ludzie ósmego tysiąclecia byli niezwykle troskliwi i dobrzy dla Russowa. Pomagali mu włączyć się czynnie w nurt życia Nowego Świata. Russow zajął się ukochanym przedmiotem — fizyką jądrową, która obecnie okazała się na tyle skomplikowana, iż początkowo nie rozumiał niczego z jej elementarnych zasad. Z ekranów, na których wyświetlano zwoje mikrofilmów, spoglądały na niego budzące strach równania, podobne do rozgałęzionych drzew, obwieszonych znakami całkowania, pełnego skrótów oznaczających niewiadome funkcje, indeksami tensorowych stopni; wprowadzały go w stan wzburzenia niezwykle skomplikowane struktury zasadniczych elementów pramaterii, co do której w jego czasach wysuwano jedynie nieśmiałe hipotezy. Całkowicie zmieniło się samo podejście do zjawisk świata i metody poznawania prawdy. Elektronowe maszyny lingwistyczne pozwoliły uczonym ósmego tysiąclecia zrozumieć trudności, jakie napotykał Russow, i sprawa „dokształcenia nowicjusza” ruszyła z miejsca. Russow zauważył przy tym, że proces myślenia uczonych o tyle się skomplikował i zarazem jak gdyby się „skondensował”, że jedno ich pojęcie lub termin zamykały w sobie treść całego działu nauki trzeciego tysiąclecia… Dwa lata temu zmarł Czandrahupta. Zerwała się ostatnia nić wiążąca Russowa z rodzimą epoką, z towarzyszami, którzy odeszli w niebyt… Russow długo jeszcze spoglądał w przestrzeń niewidzącymi oczyma, potem szybko powstał z ziemi i ruszył do grawiplanu: oddawszy się wspomnieniom, o mało nie zapomniał, że dzisiaj, w Dniu Pamięci Poległych Astronautów, odbyć się ma kolejna Światowa Konferencja Kosmonautów. Westybul Najwyższej Rady kierującej opanowaniem Kosmosu powitał go zgiełkiem tysięcy głosów. Russow wspiął się na trzecie piętro. Tu gromadzili się kosmonauci trzeciego i czwartego tysiąclecia, ludzie, których myśli i wyobrażenia były mu bliskie. — Tu szukają ochotnika do żeglugi po Rzece Czasu — powiedział młody programista rakiety kwantowej z 2160 roku, spoglądając na mapę Galaktyki, która zajmowała całą ścianę mieszczącą się za trybunami dla członków Rady. Russow nic nie odpowiedział, machinalnie spojrzał na szóstą lożę, gdzie siedział starzec, relatywista czwartego tysiąclecia, jeden z ocalałych uczestników lotu do Krabo—kształtnej Mgławicy. Niedawno skończył 206 lat. Starzec gawędził z grupą młodzieńców, którzy urodzili się w Mieście Wieczności, nigdy nie pływali po Rzece Czasu, jednakże byli gotowi lecieć choćby wokół wszechświata