To byłby dla mnie zaszczyt, gdybyś złamała mi serce.
Tymczasem szef i Magda podeszli do barierki. Zaraz za parkingiem wysokie urwisko opadało stromo w dół. U podnóża skarpy rozciągała się dzika plaża pokryta głazami. Jedne były niewielkie, inne prawie wielkości domów. Opodal z morza wystawały dwie skały. - Gdzieś tu, na tym placu, piraci rozpalili ognisko - powiedziałem w zadumie. - Statek przyjął kurs na światło. I wtedy właśnie wpadł na którąś z tamtych skał... - Nie potrzeba fałszywych świateł - mruknął Wiewiórka. – Sam wpakowałem swój statek na te skały... - Tutaj? - zdumiałem się. - Jakiś kilometr na południe - wyjaśnił. - I dalej od brzegu. Okolica po prostu okrętobójcza... - Zejdźmy na dół - zaproponował szef, wskazując ścieżkę prowadzącą na plażę. Ruszyliśmy nią. Miejscami w skale wykuto stopnie, na szczęście kamienie były suche, a wiatr nikły. Mimo braku barierki, przy zachowaniu ostrożności nie groził nam upadek z urwiska. - Wyobraźcie sobie tamtą noc - powiedziałem. – Statek wpadł na skałę, fale wyrzuciły go na brzeg, a tu czekała zgraja gotowych na wszystko bandytów... Magda lekko się wzdrygnęła. - Obie walczące strony miały dobre pozycje do ostrzału - wskazałem głazy. - Dużo kryjówek, dużo zasadzek... Piraci wykorzystali moment zaskoczenia... Niebawem znaleźliśmy się na dole. W głębokich kałużach stała woda, pozostała tu od czasu przypływu. Na niektórych głazach widać było delikatny, szary nalot. Zeskrobałem go odrobinę i wziąłem na koniec języka. - Sól morska? - zaciekawił się szef. - Właśnie. Sól - potwierdziłem. - Widocznie rozbryzgi morskiej wody wysychają na słońcu... Magda też spróbowała pyłu. - A fe - powiedziała. - To gorzkie, a nie słone... - To proste - wyjaśniłem. - W wodzie morskiej rozpuszczonych jest wiele soli. Najpowszechniej występuje chlorek sodu, czyli sól kuchenna. Ale oprócz niej jest tu sporo gorzkich soli bromowo - jodowych. W dawnych czasach, gdy sól pozyskiwano poprzez odparowywanie wody morskiej, odpowiednio klarowano gęstniejącą solankę i zbierano tamte sole. Zresztą nie marnowały się. Używano ich do garbowania skór i na przeczyszczenie... - W krajach leżących na południu wystarczyło wystawić baseny z wodą morską na dobroczynne działanie słońca. Tu zapewne robiono to w kotłach - mruknął szef. - Czego szukamy? - Nie twierdze, żeby Oko Jelenia miało leżeć gdzieś na tym rumowisku - powiedziałem. - Ale chciałem się rozejrzeć. Sven pomachał do nas z góry. Odmachaliśmy uspokajająco. - To czego szukamy? - Nie wiem, jakiegoś śladu... Napisu na skale... Sam nie wiem. - Fantasta z ciebie, Pawle - powiedział szef. - Ale w tym zawodzie trzeba mieć bogatą wyobraźnię... Kto wie... Zbadaliśmy pobieżnie całą plażę. Pośród skał tu i ówdzie tkwiły różne śmieci naniesione przez wodę, ale wszystkie były zupełnie współczesne. - A zatem nic - westchnęła Magda. - Nic - potwierdziłem. - Ten kawałek lądu jest regularnie zalewany przez morze. Wypłukało stąd wszelkie ślady, wszelkie pozostałości wraku. Zresztą te trzy setki zim, kiedy gromadzi się tu kra, musiały poważnie zmienić nawet wygląd tego miejsca. - W takim razie wracajmy - podjął męską decyzje Pan Samochodzik. Ruszyliśmy po ścieżce do góry. Odwróciłem się, aby raz jeszcze obejrzeć miejsce niedawnych poszukiwań i wtedy zobaczyłem zajączek światła szybko przesuwający się po kamieniach. - Obserwatorzy nie śpią - powiedziałem ze złością. - Skąd wiesz? - zapytała dziewczynka. - Zajączek światła odbity od lornetki - wyjaśniłem. - Zauważyli, że się tu kręcimy. Kto wie, może nas nawet filmowali... No, ale jesteśmy górą. - A jeśli przeszukają te plaże i znajdą Oko Jelenia? - zapytała. - To skrajnie mało prawdopodobne - powiedział szef. – Ale nawet rzeczy skrajnie mało prawdopodobnych nie można wykluczyć. Dlatego sądzę, Pawle, że musisz się tu przyczaić i poobserwować ich poczynania. Do miasta jest niedaleko, zresztą na szosie pewnie złapiesz autobus. - Zgoda - kiwnąłem głową. Udałem, że siadam do samochodu, a w rzeczywistości ukryłem się za głazem. Powolutku wdrapałem się na skaliste wzgórze, tak by z góry móc obserwować zarówno plażę, jak i parking. Przeczucie mnie nie myliło. Nie upłynęło więcej niż pięć minut, a na żwirze zaparkował zielony opel. Wysiedli z niego Przypięty i Marynarz. Uruchomiłem mikrofon kierunkowy. Niestety, rozmawiali ze sobą po flamandzku. Zeszli na plażę i długo łazili pomiędzy głazami. Obserwowałem ich z pewną złośliwą satysfakcją