To byłby dla mnie zaszczyt, gdybyś złamała mi serce.

Odwrócił się. Mundur na jego plecach był płowy, sprany deszczem, odbarwiony słonecznymi promieniami. Chłop- cy patrzyli na niego zaledwie przez kilka sekund. Zerwali się, biegli. Na polanie zaroiło się, jakby króliki wyszły na harce. Każdy śmigał gdzie mógł i jak mógł. Jedni co sił gnali na upatrzone miejsca za krzakiem, za drzewem, za pniem, za kępą żarnowca czy paproci. Wiedzieli, że druży- nowy lada chwila zagwiżdże i zrobi w tył zwrot. Nie powinien ich spo- strzec. Oni przycupną, zaszyją się w liście, nie będą się niczym różnili od leśnego poszycia. Wsiąkną. Byli też i inni, którzy lecieli na ślepo, aby dalej naprzód. Andrzej Wróbel odwrócił się i ma nie lada widowisko. Patrzcie, co się dzieje! Środkiem polany galopuje, jak Chromik, Zatopek albo spłoszony jeleń, bohaterska Czarna Stopa, Zenek, syn właściciela ciężarówki. Za późno włączył hamulce, już inni zniknęli, najbliższa okolica wyludniła się niepokojąco. Więc hopla za pień! Ale tam wykrzywia się potwornym gry- masem i odwraca się niemal na podszewkę pucułowata twarz Patelni. Zenek daje susa w przeciwnym kierunku, chciałby się rozpłaszczyć na ziemi, za sosną. Niestety, miejsce zajęte. Leżą tam obok siebie nierucho- mo trzej chłopcy podobni do zdechłych żab: długi jak tyka chmielowa Longinus, a przy nim Nobo i Korek. - A niechże cię! - mruczy Zenek. Rzuca się w innym kierunku. Leci naprzód. Natychmiast jednak cofa się, jakby go polano wrzątkiem. Ale to nie była gorąca woda, tylko chło- dny, pełen rozbawienia wzrok Andrzeja Wróbla. Zenek trzasnął o zie- mię głową, kolanami, łokciami. Jego tylna część ciała wypięta do góry j tworzy kopczyk wcale nie mniejszy niż sąsiednie mrowisko. ! - Chciałbym wiedzieć - krzyknął Andrzej swoim wspaniałym gło- sem, któremu natychmiast odpowiedziało z leśnych głębin echo: "edzie- ee" - czy to jest pokaz, jak nie powinno się tracić głowy podczas podcho- dów, czy może taniec wschodni zakończony klasycznym tureckim pokło- nem? Ej, ty tam, przestań udawać strusia, wyciągaj nochal z piasku. Wi- dzę cię. Chodź tu trochę bliżej, będziemy sobie stali razem, po co miał- bym się nudzić samotnie? Przemówienie Wróbla tak obszerne i głośne nie poruszyło tylko najba- rdziej doświadczonych druhów. Inni próbowali choć jednym okiem ze- rknąć na strusia, na jego turecki pokłon i w ogóle zobaczyć, jak wygląda pierwszy "spalony" uczestnik podchodów. Nie przeczuwali, że drużyno- wy mówi wprawdzie do Zenka, patrzy jednak bacznie naokoło i przeglą- da krzaki. A nuż zwabione jego słowami wyjrzą spomiędzy liści jakieś nad miarę ciekawe oczy albo uszy? Istotnie, już po chwili Wróbel krzyk- nął: - Widzę bladą twarz pomiędzy dwoma dębami. Dalej, wyłaź, bracie, i stawaj tu razem z Zenkiem obok mnie. Zagwizdał. Odwrócił się plecami. Marek, zanim skoczył w upatrzoną gęstwinę jałowca, spojrzał za sie- bie. Zrozumiał wszystko. Zielone mundury zniknęły między liśćmi, ko- narami, roztopiły się na mchu. Nie było widać bluz ani harcerskich cza- pek. Ale z daleka raziły bielą dłonie i twarze. Nawet najbardziej opalone wyłaziły z leśnego tła jako przedmioty obce, jasne, łatwo dostrzegalne. Raziły także lilijki na czapkach, zwłaszcza jeżeli przejrzał się w nich pro- mień słońca. - Takie buty- szepnął i co prędzej odwrócił swoją furażerkę tyłem naprzód. Obserwacja polany i kolegów zabrała mu jednak wszystkie sekundy. Wróbel zagwizdał. Marek wcisnął twarz między mchy, dłonie ukrył pod sobą, leżał bez ruchu. Był zadowolony, że nie wyskoczył ze swego schow- ka, skoro zrozumiał istotę niebezpieczeństwa. Twarze, dłonie, gołe kola- na wpadały najłatwiej w oko pomiędzy leśną gęstwiną. Nie wolno patrzeć z ukrycia na tego, kogo chce się podejść, jeżeli on także patrzy w stronę polany. Podchody to nie tylko wysiłek rąk i nóg, na których pełznie się do celu. Tu również trzeba myśleć i ten wygra, kto najlepiej obmyśli metodę gry. W tej chwili Andrzej Wróbel wyłuskuje chłopaków, jak ziarna ze strączka. - Wyłaź, druhu Nobo. Łypiesz oczyma zza pnia brzozy. Widzę cię. Hej, czyje tam ucho sterczy nad jałowcem? Pokaż się cały, zrób nam tę przyjemność! A, to we własnej osobie komik obozowy Fobusz. Prosimy, prosimy. Zaraz mi tu będzie weselej. Nudziłem się na czatach, a teraz będę miał paru kibiców. - Kto jeszcze? Za późno szukać lepszego schowka, mój panie! Gdy- byś, niedźwiedziu, w mateczniku siedział, nigdy by się Wojski o tobie nie dowiedział. Ale Korek wolał wyleźć i przedstawić nam się. Bardzo nam przyjemnie. Pozwól do nas. Pogrom trwał j eszcze chwilę. Marek wciśnięty nosem w mech słyszał w okrzykach Andrzeja Wróbla potwierdzenie swoich poprzednich obser- wacji. Wiedział już, co ma robić, miał plan i czekał w napięciu. Żeby tyl- ko druh go nie spostrzegł. Żeby go nie wywołał teraz przed zastosowa- niem odkrywczej metody. Nogi "spalonych" kolegów tupotały nad nim jeszcze chwilę, potem wszystko ucichło. Gwizdek. Marek zrywa się. Bie- giem przed siebie, aż ziemia fruwa pod nogami. Kosmyk włosów sterczy mu jak pióro zatknięte na czole. Co prędzej nadrobić stracony czas, odsą- dzić się naprzód parę metrów. Upatrzone z góry miejsce, to rowek odkry- ty z tej strony, a zasłonięty gęstwą paproci przed wzrokiem Andrzeja