To byłby dla mnie zaszczyt, gdybyś złamała mi serce.
Jak widać, rzucone na niego czary miały krótki żywot i teraz brał górę jego własny rozum, który szybko uczył się sięgać do tkwiących w nim pokładów intelektu. Jeśli, oczywiście, został poddany działaniu jakichś czarów. Wciąż nie był o tym przekonany, chociaż dzień po dniu jego wątpliwości słabły. W snach coraz częściej zajmował pozycję kogoś nadającego ton. Pewnej nocy to on, a nie Zalzan Karol, prowadził wóz żonglerów; innej znów przewodniczył, ubrany w książęce szaty, Wysokiej Radzie Metamorfów, tych mglistych, budzących grozę widm, które jedną postacią nie pozostawały dłużej niż minutę; w jeszcze innym widział siebie na targu w Thagobar, jak siedząc pomiędzy sprzedawcami sukna a kupcami bransolet rozsądza toczący się między nimi hałaśliwy spór. - Widzisz? - powiedziała Carabella. - Wszystkie te sny mówią o władzy i majestacie. - Władza? Majestat? Siadanie na beczce na targu i zaprowadzanie ładu pomiędzy kupcami bawełny i lnu nazywasz władzą i majestatem? - Sny zawsze można różnie interpretować. Twoje wizje symbolizują potęgę. Valentine uśmiechnął się, ale nie zaprzeczył słuszności takiej interpretacji. Pewnej nocy, kiedy byli w pobliżu miasta Khyntor, miał bardziej wymowne widzenie dotyczące swego poprzedniego życia. Znajdował się w pokoju o ścianach wyłożonych rzadkimi gatunkami drewna - na przemian semotanem, bannikopem i ciemnym bagiennym mahoniem. Siedział przy kwadratowym biurku z połyskliwego palisandru i podpisywał dokumenty. Po prawej ręce miał gwiezdny herb. Usłużni sekretarze kręcili się wokół, a olbrzymie wygięte okno odsłaniało powietrzną przepaść, jak gdyby wychodziło na tytaniczne zbocze Góry Zamkowej. Czy to była fantazja? Czy też to ulotny fragment pogrzebanej przeszłości, która uwolniła się i podpłynęła ku powierzchni jego świadomości? Opisał wygląd pokoju i biurka Carabelli i Deliamberowi, mając nadzieję, że wiedzą coś na temat wyglądu rzeczywistego miejsca urzędowania Koronala, ale z równym powodzeniem mógłby oczekiwać po nich, że wymienią mu, jakie potrawy jada na śniadanie Pontifex. Vroon zapytał go, czy siedząc za palisandrowym biurkiem miał złote włosy żonglera z wozu Skandara, czy też ciemne Koronala odbywającego podróż przez Pidruid i zachodnie prowincje. - Ciemne - odpowiedział bez chwili namysłu. Zmarszczył jednak czoło. - Właściwie to skąd mogę wiedzieć? Siedziałem przy biurku i nie przyglądałem się osobie, którą byłem. A poza tym... poza tym... - W świecie snów często widzimy sami siebie - rzekła Carabella. - Możliwe, że byłem i jasnowłosym, i ciemnowłosym jednocześnie. Raz takim, raz innym. Przejście z koloru w kolor mogło być płynne, prawda? - Prawda - zgodził się Deliamber. Wreszcie, po wielu długich dniach jednostajnej, męczącej jazdy, dojeżdżali do Khyntoru. To główne miasto środkowej części pomocnego Zimroelu leżało na górzystym, pofałdowanym terenie, urozmaiconym jeziorami i ciemnymi, trudnymi do przebycia lasami. Droga wskazana przez Deliambera przecinała południowo- zachodnie przedmieścia, znane jako Gorący Khyntor z powodu znajdujących się tutaj geotermicznych cudów natury - wielkich syczących gejzerów, szerokiego różowego jeziora, nad którym wiecznie unosi się para i które złowieszczo bulgocze i wrze, i ciągnących się na przestrzeni mili czy dwóch wulkanicznych szczelin, z których w pięciominutowych odstępach wydobywają się obłoki szarawych gazów przy wtórze śmiesznej niby-czkawki i groźnych podziemnych pomruków. Chociaż lato jeszcze na dobre nie odeszło, jednak nad miastem niebo pęczniało już od ciężkich ciemnoperłowych chmur, a w powietrzu pachniało chłodną jesienią, nawiewaną ostrymi północnymi wiatrami. Gorący Khyntor oddzielała od właściwego miasta rzeka Zimr, największa z rzek Zimroelu. Kiedy podróżni, wynurzywszy się z gąszczu wąskich uliczek starej dzielnicy, wjechali na niezwykle szeroką esplanadę, Valentine zaniemówił ze zdumienia. - Co cię tak dziwi? - spytała Carabella. - Rzeka. Nigdy bym się nie spodziewał, że może być tak szeroka. - Czy w ogóle nie znasz rzek? - Między Pidruid a tym miastem nie widziałem żadnej godnej uwagi, a tego, co było wcześniej, nie pamiętam zbyt wyraźnie. - Nie ma tu nigdzie rzeki tak wielkiej jak Zimr, więc pozwól mu się dziwić - rzekł Sleet. Valentine spojrzał w prawo, spojrzał w lewo - szare rozlewiska sięgały kresu horyzontu. W miejscu, w którym przystanęli, rzeka przypominała morską zatokę i z trudem można było rozpoznać kwadratowe wieże miasta na majaczącym w oddali drugim brzegu. Było tu może osiem, może dziesięć mostów, podczas gdy Valentine nie pojmował, jak można było zbudować choćby jeden. Ten, u którego wylotu stali, Most Khyntor, o szerokości czterech gościńców, miał kształt pierścieniowatych łuków sadzących wielkimi susami od jednego brzegu do drugiego. Następny most, idąc w dół rzeki, stał wsparty na wysokich filarach i miał ciężką kamienną nawierzchnię, obramowaną masywną balustradą, a ten z drugiej strony tak porażał oczy blaskiem, jakby był zrobiony ze szkła. - To jest Most Koronala. Ten po prawej - Pontifexa, a dalej z biegiem rzeki jest taki, który się nazywa Mostem Snów. Wszystkie są stare i dobrze znane - rzekł Deliamber. - Nie rozumiem tylko, dlaczego wznoszono je w miejscu, gdzie rzeka jest tak szeroka - zauważył oszołomiony Valentine, - To miejsce jest jednym z najwęższych - odparł wszystkowiedzący Vroon. Zgodnie z tym, co Vroon dalej mówił, Zimr toczył swe wody przez siedem tysięcy mil, od źródeł leżących przy wrotach Rozpadliny Dulornu, przez Górny Zimroel, na południowy wschód, aż do położonego na wybrzeżu Morza Wewnętrznego portu Piliplok. Ta szczęśliwa, spławna na całej długości rzeka niczym błyszczący wąż wiła się wartkim nurtem przez liczne zakola Na jej brzegach z dawien dawna rozłożyły się setki bogatych portowych miast, z których Khyntor był najbardziej wysunięty na zachód. Na północno-wschodnich krańcach miasta sterczały ledwo widoczne w chmurach poszarpane szczyty dziewięciu olbrzymich gór zwanych Pielgrzymami Khyntoru, których stoki zamieszkiwały plemiona dzikich, hardych myśliwych. Przez większą część roku można było spotkać tych górali na targu w Khyntorze, gdzie wymieniali skóry i mięso na wytwarzane w mieście towary. Tej nocy Valentine śnił, że wchodzi do Labiryntu, aby odbyć naradę z Pontifexem. Skończyły się sny mgliste; ten był wyraźny i ostry aż do bólu. Valentine stał w surowym blasku zimowego słońca na jałowej, nieurodzajnej równinie i patrzył na białe mury niskiej, pozbawionej dachu świątyni. Deliamber powiedział mu, że są to wrota do Labiryntu