To byłby dla mnie zaszczyt, gdybyś złamała mi serce.
Mrucząc pod nosem wymyślne przekleństwa, przekopała się przez luki ślizgacza, aż znalazła w miarę czysty kombinezon. Włożyła też roboczy pas, który leżał pod nim. Prawdopodobnie należał do Steva - on zawsze był odpowiednio wyposażony. Uśmiechnęła się złośliwie. Ale nie zawsze przygotowany. Zanim udała się na poszukiwanie Mariposy, musiała ukryć ślizgacz. W ciemności usiłowała znaleźć przynajmniej jeden z gęstych krzewów, jakie porastały brzegi pasa, ale nie mogła żadnego znaleźć. Zamiast tego natknęła się na niewielki otwór, który okazał się dostatecznie duży, by pomieścić torby z jej skarbem. Wytaszczyła je ze ślizgacza, wrzuciła do dziury i zasypała luźnymi kamieniami i ziemią, po czym poświeciła latarką, by sprawdzić, czy są dobrze ukryte. Po paru niewielkich poprawkach była całkiem zadowolona. Pewnym siebie krokiem ruszyła w stronę budynków, w stronę świateł i ludzi. Wyglądając przez okno na parterze wieży meteo, gdzie Drakę Bonneau prowadził sesję szkoleniową, Sallah Telgar-Andiyar pomyślała, że musiała się pomylić: ta kobieta tylko wyglądała jak Avril Bitra. Miała na sobie pas z narzędziami i zdecydowanym krokiem zmierzała w stronę jednego z zaparkowanych ślizgaczy. Ale żadna ze znanych Sallah osób nie poruszała się z taką pewnością siebie i tak prowokacyjnym kołysaniem biodrami. Kobieta zatrzymała się i zaczęła pracować przy ślizgaczu. Sallah pokręciła głową. Avril była na Wielkiej Wyspie; nawet nie odpowiedziała na mayday ani na bardziej naglące wezwanie wszystkich pilotów do powrotu. Nikt jej nie widział i nikt zbytnio nie tęsknił za jej widokiem, ale geniusz Steva Kimmera byłby nieoceniony przy obwodach. Ongola usiłował namówić Paula Bendena, by nakazał górnikom z Wielkiej Wyspy powrót do Lądowiska. - Nie trzymajcie palców na przycisku zwalniającym. - Głos Drake’a przebił się do jej świadomości mimo chwilowego braku uwagi. Biedaczysko, pomyślała Sallah. Usiłuje nauczyć wszystkich ochoczych młodzików walki z Nićmi. Jeżeli choć połowa z tego, co opowiadał jej Tarvi na temat śmiercionośnych tworów, była prawdą, to walka z nimi musiała być piekielnie trudna. - Wchodźcie w rozkołys od dziobu do rufy. Nici spadają w kierunku południowo-zachodnim, wiec jeśli wsuniecie się pod czołowy kraniec, spopielicie więcej. - Drake’owi brakowało już miejsca na tablicy, którą pokrył wykresami i torami lotów. Sallah pierwszy miała jeszcze przed sobą, więc słuchała uważnie - do momentu, w którym wydało jej się, że widzi Avril. Tego dnia nastąpiło coś w rodzaju zlotu pilotów wahadłowców. Cały stary zespół, z wyjątkiem Nabhiego Nabola i Kenjo, odpowiedział na wezwanie. Sallah wiedziała, gdzie jest Kenjo; nawet trochę mu zazdrościła, za to cieszyła się z nieobecności Nabola. Z pewnością sarkałby na towarzystwo młodzików, którzy zdobyli licencję pilotów dopiero w Lądowisku. Sama wielu z nich znała od ich szczenięcych czasów. Zamieszkanie w Karachi zabrało jej więcej czasu, niż przypuszczała. Teraz tyle rzeczy było innych: na przykład smoczki usadowione na młodych ramionach lub czepiające się nóg w skórzanych spodniach. Jej własne trzy - złoty i dwa spiżowe - podobnie jak jej starsze dzieci nabrały przynajmniej podstawowych manier. Siadały na najwyższych półkach ich dużego pokoju. Dwa były mentasyntowe i Sallah często się zastanawiała, czy rozumieją, co się odgrywa przed ich uważnymi, tęczowymi oczami. Kategoryczne ostrzeżenie Drake’a przerwały te rozmyślania. - Nie schodźcie z ustalonej wysokości. Staramy się tak przystosować urządzenia nawigacyjne, by informowały pilotów, kiedy zejdą z linii. Musimy utrzymywać pułap lotu, żeby uniknąć kolizji. Mamy więcej ludzi chętnych do latania niż ślizgaczy. Wydźgnął palcem w słuchaczy - możecie zostać zastąpieni. Ślizgacze nie mogą, a potrzebujemy wszystkich, które zdołają wznieść się w powietrze. - Rozkołys z dziobu na rufę i jednosekundowe strzały pozwolą wam spopielić najwięcej Nici, biorąc pod uwagę zasięg miotaczy. Trafcie w jeden koniec paskudztwa, a ogień rozprzestrzeni się prawie na całość. Nie marnujcie HNO3. - Szybka wymowa sprawiła, że nazwa związku w jego ustach brzmiała bardziej jak “agenotrzy”, pomyślała Sallah, ponownie tracąc koncentrację. Do licha, musi uważać, ale ostatnio przyzwyczaiła się do słuchania dźwięków, nie słów. A także ciszy. Ciszy, jaką zachowują wszystkie dzieci, kiedy są niegrzeczne albo próbują zrobić coś zakazanego. A jej pociechy były pełne inwencji. Wargi Sallah wygięły się w dumnym matczynym uśmiechu, po czym rozprostowały się znowu, gdy Drakę wbił wzrok w jej twarz. Już zdążyła się okropnie stęsknić za trójką starszych dzieci. Rad Da, jej śmiały, odpowiedzialny siedmiolatek, obiecał opiekować się Deną i Benem. Sallah przywiozła trzymiesięczną Carę ze sobą - dziecko bezpiecznie chowało się razem z dzieciarnią Mairi Hanrahan - więc nie czuła się całkowicie osamotniona. Tarvi jednak został w Karachi, przez całą dobę tłocząc blachy, harując równie ciężko jak ludzie, których wykorzystywał do granic możliwości. -...i starajcie się, by każda butla starczyła jak najdłużej - mówił Drakę. - Oszczędzajcie agenotrzy i energię, to dłużej nie zejdziecie z pola walki. A tam właśnie jesteście potrzebni. Dobrze, większość z was ma doświadczenie z turbulencją. Nie rozpinajcie pasów bezpieczeństwa, póki nie wylądujecie. Lżejsze Ślizgacze przed przyziemieniem mogą zacząć się obracać w silniejszych podmuchach wiatru, gdyż mają nosy obciążone miotaczami. Skoro Tarvi wciąż jest zapracowany, dobrze, że ja też znalazłam jakieś zajęcie, pomyślała Sallah. Miał dla niej mało czasu, a ostatnio skończył się nawet komfort spania u jego boku - oraz możliwość budzenia go na poranne igraszki, kiedy był zbyt zaspany, by opierać się jej pieszczotom. Co z nią jest nie tak? Zastanawiała się po raz tysięczny. Przecież nie usidliła Tarviego. Wzajemna potrzeba i namiętność tego dnia w jaskini nie mogła być udawana. Kiedy przypadkowy stosunek skończył się ciążą, Tarvi natychmiast zaproponował zawarcie formalnego związku. Sallah nie nalegała, ale poczuła wielką ulgę, że inicjatywa wyszła z jego strony