To byłby dla mnie zaszczyt, gdybyś złamała mi serce.
— Uśmiechnął się. — Znasz opowieść o drwalu Wang Chin? Li Yuan zmarszczył czoło. — Przypomnij mi. — A więc... zgodnie z tą opowieścią Wang Chih poszedł w góry, by naciąć drewna, i w drodze powrotnej natknął się na dwóch starców grających w wei chi na wielkim, płaskim kamieniu. Nie wiedząc, że są to nieśmiertelni, zaczął przy- glądać się grze, a kiedy partia dobiegła końca, ruszył w dalszą drogę. Jednakże na dole, w dolinie, wszystko uległo zmianie. Jego wioska nie wyglądała już tak, jak ją pamiętał, a wszyscy sąsiedzi dawno już zmarli. Kiedy spojrzał na siekierę, zauwa- żył, że jej rękojeść całkowicie spróchniała, a kiedy spytał o rok, zdziwił się, słysząc, iż minęło ponad tysiąc lat. Li Yuan uśmiechnął się, rozbawiony opowieścią. — Zdziwił się? Chyba przeraził. — Może to i to. — A jaki wniosek ma wypływać z tej historii, kuzynie Ma? Tsu Ma uśmiechnął się szeroko. — Czy z każdej opowieści musi wypływać jakiś wniosek? — Nie z każdej. Ale z twoich na ogół coś wynika. — A więc co powiesz na coś takiego: ze wszystkich roz- rywek, żadna nie potrafi oczarować człowieka w takim stop- niu, co gra wei chi. — Chyba że jest to gra polegająca na tym, że czerwone wnika w biel, twarde penetruje miękkie... Tsu Ma ryknął śmiechem, a siedzący obok Nan Ho pozwolił sobie na uśmiech. — Służka, kuzynie Ma. Musisz wziąć sobie jedną z moich służek. — A jeśli ją zamęczę? — Dostaniesz następną. To rzekłszy, Li Yuan poklepał kuzyna po plecach i po- prowadził ich z powrotem do pałacu. * * * Chen przystanął, rozejrzał się po wypalonej ruinie głównego korytarza, po czym machnięciem ręki posłał swój oddział do przodu. Miał na sobie pełny uniform bojowy, a do specjalnych uchwytów na jego piersi był przyczepiony wielkokalibrowy pistolet maszynowy — standardowa broń oddziałów uderze- niowych Służby Bezpieczeństwa. Od piętnastu godzin byli już w akcji i oczyścili w tym czasie większą część dwudziestu stref. Straty, na szczęście, ponieśli niewielkie — dwóch zabitych i sześciu rannych — ale ta noc kosztowała ich wiele pod innym względem. To, co widzieli, zmieniło ich. To, że musieli ranić dzieci — aczkolwiek było to konieczne, by je powstrzymać — był czymś nowym, czymś, czego nie chciałby robić jeszcze raz. Nie chciałby także oglądać ponownie tego szaleństwa, które widział na twarzach ludzi rzucających się na jego żołnierzy. Chen podniósł wizjer swojego pękatego hełmu i pomasował szyję. W przeszłości wielokrotnie brał udział w tłumieniu róż- nych rozruchów i widział już, jak całkowicie normalni w zwyk- łych okolicznościach ludzie zapominają o wszelkich zasadach i zachowują się w tłumie jak dzikie zwierzęta, nic jednak nie mogło go przygotować na tę ostatnią noc. Wyglądało to tak, jakby poruszyli jakieś głębsze, mroczne pokłady ludzkich dusz, jakby samo Piekło otworzyło się w tym świecie pozio- mów. Groźba choroby, niezależnie od stopnia jej realności, wyzwoliła w ludziach najgorsze instynkty, i w tym strachu posunęli się oni do czynów wykraczających swym bestialst- wem poza wszystko to, co widzieli najbardziej doświadczeni i zahartowani weterani z jego oddziału. Teraz ponownie zapanował spokój, przynajmniej na jakiś czas, i mogli wreszcie spróbować oszacować rozmiary znisz- czeń. Z tego, co już widział, sytuacja była zła. Z trudem można było znaleźć korytarz, który pozostał nietknięty, a wiele — jak ten, w którym właśnie się znajdował — było całkowicie wypalonych. Jeśli w całym Mieście sprawy miały się podobnie, koszt tych nocnych zamieszek będzie niewyobrażalnie wysoki. Polizał wargi, zastanawiając się, jak to wszystko może wpłynąć na jego plany; czy będzie mógł teraz przenieść swoją rodzinę na plantacje. Czy to szaleństwo rozszerzyło się rów- nież na wschodnioeuropejskie pola upraw? Jeśli tak się stało, to w przyszłości można się było spodziewać nowych kłopotów, gdyż brak żywności z pewnością podsyci tę falę buntu. Za- drżał, uświadamiając setne po raz pierwszy w życiu, jak kru- chym i wrażliwym tworem jest Miasto. — Panie majorze! Uniósł głowę. Dwóch z jego ludzi stało na progu jakiegoś pomieszczenia w połowie korytarza i wyraźnie pobladli wzy- wali go gestami rąk. Szybko podszedł do nich. — O co chodzi? — Wydaje nam się, że powinien pan to zobaczyć, panie majorze! Chciał wejść do środka, ale sierżant powstrzymał go. — Lepiej będzie, jeśli opuści pan swój wizjer, panie majo- rze. Widać tam ślady choroby. — Aha... — Opuścił przesłonę, zapiął zatrzaski, a następ- nie wziął dwa głębokie wdechy, upewniając się, że filtr wciąż działa. Potem, usatysfakcjonowany wynikiem próby, podążył za sierżantem. __Tutaj, panie majorze