To byłby dla mnie zaszczyt, gdybyś złamała mi serce.

Rozgląda się po okolicznych górach w poszukiwaniu srebrzy- stego błysku i widzi znak nawigacyjny Roona świecący pomiędzy drzewami... llilll Przez holograficzne drzwi, znikające w momencie wyczucia je- go obecności, Roon wprowadza ich do pomieszczenia pełnego ho- logramów kryształów, zmieniających się stale - rosnących, przeni- kających się. Ich blask odbija się w oczach gospodarza, w oczach dwojga dzieci stojących nieruchomo przed terminalem kompute- rowym. Dziewczynka w białej sukience ma jakieś dziesięć lat, oliwkową cerę. Chłopiec ma na sobie białą koszulę i ciemne spodnie. Oboje są boso. Ciemne włosy mają krótko przycięte wo- kół gniazd wmontowanych w czaszki. Na krystalicznych wyświe- tlaczach migoczą programy edukacyjne. - To jest Lupę - oznajmia Roon. - Nazwałem ją tak z powodu wilczych oczu. Jej brat ma na imię Raul. Patrzy w dół na oboje i uśmiecha się. - To najstarsi akolici w mojej świątyni. Znalazłem ich na ulicy, bytowali jak małe gryzonie. W ich życiu nie było nic ludzkiego. Ich rodzice nie żyli, krewnych nie obchodzili. Najprawdopodob- niej przed osiągnięciem dojrzałości zmarliby z niedożywienia al- bo z powodu choroby. Gdyby przetrwali, egzystowaliby na samej krawędzi, staliby się kryminalistami, ćpunami, zapewne by się sprzedawali. Dziewczyna mogłaby przed dwudziestką urodzić z szóstkę dzieci. - Potrząsa głową. -Teraz ich możliwości są... nie- ograniczone. Karmię ich, uczę. Wpajam im drogę, którą wraz z Ziemią muszą podążyć. Znów spogląda na dzieci. - Raul urodził się tuż po wojnie. Całe życie spędził w nowym ładzie. Nowa glina do uformowania orbitalnymi rękami. - Podno- si wzrok na gości. - Starsi nasiąknęli zbyt wieloma przestarzałymi poglądami rodziców. Ich umysły opierają się nowej edukacji, wo- li nauczyciela. Z tymi... Uśmiecha się w stronę dzieci - słodko, z dumą, podnosząc ręce w geście błogosławieństwa, jak właściciel. Programy nauczające znikają z matryc krystalicznych. - Ci mogą poprowadzić Ziemię przez czas zmian, ku jej nowe- mu związkowi z niebiosami. Podnosi na Kowboja lodowate spojrzenie z głębi obwiedzio- nych henną oczodołów. - Widzieliście, jak prosto stali, nauczyłem ich tego - mówi. - Jak żołnierze na baczność. Zdyscyplinowani. Posłuszni, lecz dum- ni ze swej służby. Z jego oczu bije radość. Zepsuty oddech snuje się po pomiesz- czeniu. - Nowy związek - dopowiada. - Kształt, który przyjmie przy- szłość. Wychodząc z kabiny, dżok nie poświęca im nawet jednego spojrzenia, wdusza przycisk, który otwiera drzwi ciśnieniowe i opuszcza wrzecionowatą drabinkę ze stopu. Wciska pięści w kie- szenie kurtki, robi krok na zewnątrz, udając się do sali dla pilo- tów. Sara podnosi wzrok. - Hej! - Jej głos tnie jak brzytwa. Dżok odwraca się i zatrzymuje, częściowo już za drzwiami. - Zapomniałeś naszych toreb - wyjaśnia Sara. Pilot zachowuje kamienną twarz. Kowboj czuje uśmieszek usi- łujący unieść mu kąciki ust. - To nie należy do moich obowiązków - mówi dżok. - Do twoich obowiązków należy uszczęśliwianie gości pana Roona - oznajmia dziewczyna. - Goście pana Roona. Nie-Noszą- -Swoich-Pieprzonych-Toreb. Jej oczy są bardziej lodowate niż trzymany w dłoni drink, na ustach ma uśmiech tygrysicy. Krew napływa dżokowi do twarzy. Kuli się w swojej kurtce i sięga do przedziału bagażowego. Sara wstaje i uśmiecha się z lo- dowatą słodyczą. - Wielkie dzięki. Kowboj wychodzi za nią. Na zewnątrz czeka helikopter, zimny, czarno-srebrny bocian przycupnięty na metalowej płycie pasa startowego. Paląc kofeino- wą pałeczkę, o kabinę opiera się mężczyzna, którego teraz Kow- boj umie już rozpoznać jako najemnego ochroniarza. Bagniak o szerokich ramionach, ubrany schludnie, ma dobraną chustecz- kę w kieszonce, a nawet pasujące do reszty szelki. Otwiera prze- dział bagażowy i przygląda się, jak dżok wpycha tam torby. Sara wciska w dłoń dżoka srebrną monetę, widzi, jak zaciska- ją mu się mięśnie szczęk. Kowboj nie może się powstrzymać od uśmieszku, a kiedy pilot odrzutowca odchodzi, słyszy odgłos meta- lu podskakującego na betonie. Najemnik najwyraźniej jest roz- bawiony wściekłością dżoka. - Jestem Gorman - przedstawia się i otwiera drzwi helikoptera. - Infiltracja - mówi Roon. - Wzajemne przenikanie się ataku- jącego i celu. Owijanie subtelności w subtelność. To metafora na- szych czasów. Działanie jest prymitywne, głupie. Strata energii. Wzdycha, trzymając swój kryształowy pucharek w powietrzu. Kowboj widzi holograficzne gwiazdy w jego skośnie szlifowanych krawędziach. - Couceiro i ludzie z jego Grupy Przyspieszenia nie rozumieją tego, brak im subtelności. Traktują całą tę sytuację jak wojnę. Ją pojmują. Ich ataki są bezpośrednie, gwałtowne, zawsze skierowa- ne na oczywiste cele. Nigdy nie zdają sobie sprawy, że po odpo- wiednim przygotowaniu działanie wprost staje się zbędne. Tyle tylko że Grupa Przyspieszenia będzie próbowała walczyć na dwóch frontach jednocześnie, przeciwko Korolewowi i trzecia- kom. Atak na nich był przygotowywany już od dłuższego czasu, więc opóźnienie nie spowodowałoby konieczności zmiany planów. Unosi brew. - Zupełnie jak wirusowa choroba Huntingtona - kontynuuje. - Schorzenie atakujące prostymi środkami nazbyt łatwo zlikwido- wać; żeby przetrwać w dzisiejszych czasach, zaraza musi działać subtelnie. Infiltrować cel całe lata przed ujawnieniem się, przy- czaić się w mózgu i nerwach