To byłby dla mnie zaszczyt, gdybyś złamała mi serce.
Siać już zabronili, a teraz mają nam wszystkim żołądki wycinać. Żołądki im do czegoś potrzebne, wyobrażasz sobie? Ani mi się śni czekać dłużej, mnie też jest potrzebny żołądek. Jak tylko o tym usłyszałem, myślę sobie — nie dla mnie te nowe porządki, niech to diabli, jadę do brata farmę. Moją starą z dziećmi wysłałem już autobusem. Posiedzimy tam i zobaczymy, co dalej. „Czekaj — przerwałem wiedząc dobrze, że wszystkie te wiadomości wyssal z palca, i mimo to słabnąc coraz bardziej. — Czekaj, Myrtilosie, co ty gadasz? Kto napadł? Kto spalił? Mój zięć jest teraz w Maratenach”. — „Już po twoim zięciu — rzekł z ubolewaniem i rzucił niedopałek. — Możesz uważać swoją córkę za wdowę. Sekretarzowi w to graj… No, czas na mnie. Żegnaj, Apollinie. Zawsze żyliśmy w zgodzie. Ja nie chowam złości do ciebie i ty mnie źle nie wspominaj”. — „Boże! — krzyknąłem zrozpaczony, ostatkiem sił. — Mówże, kto napadł?” — „Marsjańcy, Marsjańcy! — odpowiedział znów zniżając głos do szeptu. — Stamtąd! — Podniósł do góry palec. — Z komety spadli”. — „Może Marsjanie?” — spytałem z nadzieją w sercu. — „Dobra, dobra — mruknął wsiadając do szoferki. — Ty jesteś nauczycielem, to wiesz lepiej. A mnie wszystko jedno, kto ze mnie flaki wypuści…” — „Zlituj się, Myrtilosie — powiedziałem mając już całkowitą pewność, że to wszystko bujda. — Przecież tak nie można. Masz już swoje lata, rodzinę, wnuki. Jakim cudem mogliby to być Marsjanie, skoro Mars jest planetą wymarłą. Nie ma tam życia, to fakt naukowo dowiedziony”. — „Dobra, dobra — odburknął, ale widać było, że się waha. — Już lecę wierzyć!” — „Ależ zapewniam cię, że to prawda. Spytaj którego chcesz uczonego. Zresztą po co uczonego, wie o tym dobrze każdy uczeń!” Myrtilos chrząknął i wylazł z szoferki. „A niech to diabli — rzekł zanurzając we włosy wszystkie pięć palców. — Kogo tu słuchać? Ciebie? Czy Pandareosa? Bądź tu mądry…” Splunął i wszedł do domu. Ja również postanowiłem wrócić do siebie i zadzwonić na policję. Okazało się, że Pandareos jest bardzo zajęty, gdyż Minotaur wyłamał kratę w celi, trzeba więc niezwłocznie zorganizować obławę. Półtorej godziny temu rzeczywiście ktoś przyjechał do merostwa, jakaś władza, możliwe nawet, że Marsjanie, krążą wieści, że to oni, a co do wycinania żołądków, to żadnych dyrektyw nie było i w ogóle Pandareosa nie obchodzą Marsjanie, wystarczy mu jeden Minotaur, który jest gorszy od wszystkich Marsjan razem wziętych. Pospieszyłem na „spłachetek”. Prawie wszyscy nasi tłoczyli się u wejścia do merostwa i —zawzięcie dyskutowali o jakichś dziwnych śladach odciśniętych w kurzu. Zostawił je przybyły niedawno Marsjanin, co do tego nie istniały żadne wątpliwości. Morfeusz powtarzał, że nawet on, stary fryzjer i masażysta, w życiu swoim nie widział takich potworów. „Pająki, wielkie, kosmate pająki. To znaczy, samce są kosmate, a samice gołe. Chodzą na tylnych łapach, przednie mają chwytne. Widziałeś te ślady? Niesamowitej Jakby dziurki. To on tędy przeszedł”. — „Nie w tym rzecz — tłumaczył rozsądnie Sylen. — Na Ziemi siła ciężkości jest znacznie większa, spytajcie Apolla, a więc oni nie mogą chodzić zwyczajnie na nogach. Do tego celu służą im specjalne sprężynowe szczudła i to właśnie one zostawiają te dziurkowane ślady”. — „Racja — wymamrotał niewyraźnie Japet z obwiązaną twarzą. — Tylko że to nie są szczudła. Oni mają taki pojazd, widziałem to kiedyś w kinie. Nie na kołach, lecz na takich dźwigniach czy szczudłach”. — „Nasz skarbnik znowu wykręcił się sianem — rzekł zgryźliwy Parales. — Zeszłym razem był grad o nie spotykanej sile, jeszcze wcześniej szarańcza, a teraz wykombinował Marsjan, bo żyjemy w epoce podboju przestrzeni kosmicznej”. „Nie mogę spokojnie patrzeć na te’ ślady — powtarzał Morfeusz