To byłby dla mnie zaszczyt, gdybyś złamała mi serce.
Jeden, dwa, trzy, cztery, pięć. Pięć, cztery, trzy, dwa, jeden. Wystarczy? Donovan przytknął dłoń do piersi. - Miodzio. Dzięki, stary. Podczas gdy pozostałe grupy sprawdzały łączność, Jake i Carolyn nałożyli maski na twarze. - Wyglądasz jak mrówkojad - usłyszał w głośniku głos Carolyn. - No cóż, nie możemy wszyscy być tak piękni jak ty, kochanie - odparł. - Koniec z tym, moi drodzy - przerwał im Foley, czyli Pan Osobowość. - Od tej pory rozmawiamy tylko o istotnych sprawach, zgoda? - Tak - bąknęła Carolyn. Jake wyłączył urządzenie. Wszyscy przeszli do miejsca, gdzie personel techniczny zapakował ich w "kombinezony ochronne". Nazywali siebie Silverados, z uwagi na ognioodporne, powlekane aluminium zewnętrzne warstwy kombinezonów, wykonanych specjalnie do tej roboty. Teoretycznie zewnętrzna powłoka dawała w przypadku pożaru dodatkowe dziesięć do piętnastu sekund, ale Jake uważał, że to paranoja. Mieli do czynienia z ładunkami wybuchowymi, na miłość boską. Najmniejszy pożar i giniesz. Koniec, kropka. Silverados stali z rozpostartymi rękami na szeroko rozstawionych nogach, a koledzy z zespołu odkażającego pomagali im wejść w ciężką zbroję, naprowadzając ich ręce w odpowiednie otwory. Kiedy Jake'owi nasunięto na głowę ogromny kaptur i zasunięto odporny na trujące opary ekspres, ogarnęła go panika. Wcześniej, podczas prób, czuł się podobnie, ale tak jak wtedy, udało mu się przełknąć nieprzyjemne uczucie, zanim przysporzyło mu kłopotów. Worek na zwłoki z oknem - pomyślał. Przebiegł go nieprzyjemny dreszcz. Kiedy już kombinezon został zapięty, nie można było z niego wyjść bez pomocy kogoś z zewnątrz. Jake oscylował na krawędzi klaustrofobii i często dręczyły go nocne koszmary, jak zamknięty wewnątrz wysysa całe powietrze z butli i zaczyna się dusić. Wiedział, że to absurd, ale mimo to nie rozstawał się z piętnastocentyme-trowym nożem, który trzymał w kieszeni. Odseparowany od świata zewnętrznego, słyszał teraz jedynie własny oddech - upiorny syk, przypominający tak charakterystyczny oddech Dartha Vadera. Odwrócił się, aby spojrzeć na pozostałych członków grupy, i ujrzał własne odbicie w szybce kombinezonu. Szczerze mówiąc, tylko oczy. Wydawały się olbrzymie. Na zakończenie przymocowano im do kombinezonów strzykawki z atropiną - jedyne znane Jake'owi antidotum na świństwo, jakie mogli znaleźć w magazynie. Nacisnął guzik transmisyjny. - Wejście Jeden do Grupy Wejściowej. Sprawdźmy jeszcze raz radio. - Wejście Trzy gotowe do akcji. - Carolyn, jako jedyna kobieta w zespole, nie potrzebowała w gruncie rzeczy żadnego identyfikatora numerycznego, ale zasady to zasady. - Wejście Dwa. - Cztery. - Pięć. - Sześć. Jake słuchał, jak po kolei odmeldowują się poszczególne osoby, upewniając się równocześnie, że wszyscy znają swoje numery. - Zarejestrowałeś wszystkich, Operacyjny? - to był ostatni krok przed wyruszeniem. - Mam sześciu - odparł Drew Price. - A sześć to magiczna liczba - zauważył Jake. - W porządku, idziemy. Zgodnie z planem trzyosobowa grupa Jake'a, nazwana Wejście Alfa, miała wejść do magazynu i skierować się na prawo, podczas gdy Wejście Bravo, drugi trzyosobowy zespół, na lewo. W najlepszym razie mieli spotkać się na krańcach badanych obszarów i wspólnie rozpracować środek hali. Jake i Carolyn wymienili ze sobą szybkie spojrzenia i dotknęli się rękawicami, gdy krasomówca, Glenn Parker, mocował się z zamkiem. Potężny mechanizm zaprojektowano wedle specyfikacji Departamentu Obrony. Przypominał standardowy zamek, tyle że pięciokrotnie większy i osłonięty stalowym pancerzem. Według ślusarza, którego wezwano, aby sfabrykował klucz, mechanizm zamka był starutki, ale dobrutki - a co najważniejsze, nie dało się go otworzyć bez odpowiedniego klucza. Nawet w normalnych okolicznościach otwarcie przedstawiałoby duże trudności, a w potrójnych rękawicach, bez czucia w rękach było to naprawdę nie lada przedsięwzięcie. Tak jak wszystkie inne operacje, tę również przećwiczono kilkanaście razy w identycznych magazynach i wydawało się, że Parker nie ma sobie równych. Kiedy sięgnął ręką pod osłonę, napięcie wśród członków grupy gwałtownie wzrosło. W tym momencie z zakamarka wyleciał rój os. Silverados zaczęli wrzeszczeć jak małe dzieci, instynktownie szukając jakiegoś schronienia. Panika trwała zaledwie kilka sekund, dopóki nie uświadomili sobie, że nawet cybernetyczna osa złamałaby żądło na takim pancerzu. Gwałtowne zamieszanie zdążyło jednak już wzbudzić panikę w centrum operacyjnym. - Grupy wejściowe! Co się stało? - wrzeszczał Drew do mikrofonu. Jake roześmiał się. Strach uleciał i tylko adrenalina nadal utrzymywała się na wysokim poziomie. - Hmm, przepraszam, Operacyjny. Mieliśmy tu pewien problem z owadami. Nikomu nic się nie stało. - Jesteście na otwartym kanale, do cholery - wyrzucił z siebie Foley. Jake mógł go sobie wyobrazić, jak odpycha biednego Drewa od mikrofonu