To byłby dla mnie zaszczyt, gdybyś złamała mi serce.
Zapadłym dosłownie. Mury nielicznych domów sypały się niczym ziarna z dojrzałego słonecznika, brukowanymi ulicami krążyły watahy wściekłych i wychudłych z głodu kundli, a emigrujący w poszukiwaniu sensowniejszych miejsc na ziemi mieszkańcy miasteczka, mijając rogatki, żegnali się z rzadko ukrywaną ulgą. Odchodzili spiesznie, bez żalu i z zatwardziałą decyzją w sercu - nigdy nie wracać. Skłamałbym mówiąc o jakiejkolwiek wyjątkowości mojego miasteczka. Podobnych było wiele i wszystkimi pisała jednaka historia. Przesiedleńcy, ufając swoim gwiazdom, próbowali osiąść tu i tam, w końcu mnogość ich pozostała, jak to się mówiło, „na zawsze”, do grobowej deski. Szpetność sytuacji polegała na czym innym. Nie byli pewni nowej ziemi i dopiero następne pokolenie miało utwierdzić ich świeże prawo zadomowienia. To jasne, że nawet najlepszy plakat propagandowy nie zastąpi dzieciaka spłodzonego tu. Tak zapewne rozumował mój ojciec i nie sposób odmówić mu cienia racji. Skoro zostali z matką, przynajmniej to jedno robili w zgodzie ze swoim sumieniem, pospiesznie, regularnie i z zaciętością godną większej sprawy. Byłem piąty i nie ostatni. Z tej piątki zostało nas trzech (Marcin i Józef zmarli na zapalenie opon mózgowych) - Bogdan, Maciek i ja. Potem sypnęło siostrami: Jadwigą, Kazimierą i Rajmundą, a stawkę zamknął Maurycy. Byłoby nas niewątpliwie więcej, lecz matkę w połogu powaliła gorączka i w ciągu czterech dni okutą sosnowymi deskami odprowadzono na podmiejski cmentarz. 12 Po każdym z nas chudła coraz bardziej. Już po Rajmundzie wyschniętą na wiór ratował lekarz. Kazał ojcu „powściągnąć witalność”, a w przypadku „niepohamowania instynktów” groził śmiercią matki. Ojciec śmiejąc się wyrzucił konowała za drzwi i natychmiast przystąpił do robienia Maurycego. Sposób, w jaki przedstawiam owe wydarzenia, może wskazywać na niechęć do ojca. Bliskie to prawdy. Rozumiałem, że robienie dzieci dla samej zasady jest słabym dowcipem. Owszem, Bóg zabrania marnować nasienie, lecz ojciec z tego uczynił chyba ideologię. Podejrzewałem go nawet o celowość nagminnego zniewalania matki, która nie tylko nigdy w tym przyjemności nie znajdowała, lecz również traciła zdrowie. Słowem - jedynie dureń lub człowiek działający z premedytacją mógł celować w następny poród. Co rodziło przypuszczenie - ojciec świadomie zabił matkę. Prawdę mówiąc zawsze sądziłem, że ojciec nie kocha matki. Ale i matka, zdaje się, nie darzyła ojca zbyt wielkim uczuciem. To znaczy - może na swój sposób jakoś mieli się ku sobie. Matka w tajemnicy przed ojcem i nami przetrzymywała na dnie kredensu do kilku butelek wina i nie przypominam sobie dzionka bez skrzypienia drzwiczek i pobrzękiwania szklanki o szyjkę butelki. Wino wchodziło jej w język, który rozpuszczała bez ustanku. Wysiadały przy niej zawodowe lamentnice, płyty gramofonowe i ksiądz z ambony. Ojciec trzaskał drzwiami, bądź w chwilach szczególnego rozdrażnienia zamykał matkę na skobel w obszernej spiżarni. Dziwiłem się jego cierpliwości, bo po to Bóg dał mężczyźnie kobietę, by posłuszną mu była. Bywało, że przepychanki słowne przebijał atutem suchy trzask dłoni po pysku. Może dziwne, ale to matka, nie ojciec, używała tego argumentu. Ojciec nigdy ręki na kobietę nie podniósł, choćby mu i jaka blekot w gardło wlewała. Taki był. I dzieci, to znaczy nas, wyganiał na zewnątrz, gdy szła awantura. Chcąc nie chcąc wszystko podglądaliśmy przez parterowe okno. Ojciec uwielbiał zwierzaki, matka zaś na widok byle czworonoga w domu dostawała drgawek. Przypętał się kiedyś pod drzwi stary kocur. Miauczał przeraźliwie. Matką trzęsło. Bogdan próbował otworzyć drzwi. Matka, uznając to za jawny zamach, uciekła z kuchni do pokoju. Zatrzymaliśmy kocura, lecz dzikość jego plus ostentacyjna niechęć matki prowadziły do spięć. Co do mnie, uważałem, że kot ma prawo być przy człowieku. Zwierzę, podobnie jak człowiek, oczekuje czegoś tam w rodzaju ciepła, co możemy mu bez ujmy na honorze po bożemu zafundować. Pechowo jednak ów kocur któregoś razu przekroczył dozwolone i podczas karmienia nagle przeorał mi rozcapierzoną łapą twarz. Byłbym mu i może darował, gdyby nie bezczelne, bez odrobiny skruchy spojrzenie. Grzmotnąłem styliskiem od siekiery na odlew. Z przetrąconego łba uszami puściła się ruda farba. Uśmiech na twarzy matki dobił z kolei mnie. Kot może i zasłużył na takie potraktowanie, ale to nie powód, by czerpać z tego radość. Rozprute policzki paliły - zastanawiałem się tylko, od czego bardziej: od fizycznego bólu, czy też może ze wstydu za reakcję matki? Intrygujące - nigdy przedtem nie sądziłem, że można znienawidzić matkę za taki z pozoru drobiazg. No nie, chyba popadam w przesadę. Jeszcze trochę, a uznałabyś mnie za kogoś, kto gardzi rodzicami. Muszę pospiesznie zaznaczyć, że pogarda i nienawiść zawsze były mi obce. Niektórzy podobne uczucia uznają za oczywiste. Nie zgadzam się z tym. I nawet nie dlatego, iż mówi o tym moja wiara. Nie zamierzam również przedstawiać siebie przez to w korzystniejszym świetle. Ludziom trzeba dawać szansę, bez względu na ich postępki. Rozumiesz teraz, skąd żachnięcie przy słowie „nienawiść”. Byłbym bliższy prawdy mówiąc o smutku. Tak, teraz to widzę - wówczas, po tej historii z kotem, zmartwiłem się. Matka 13 nie powinna była odczuwać zadowolenia z tak marnego końca kocura. Miałem do niej żal i Bóg mi świadkiem, że podobnych odczuć doświadczyłem w przyszłości wielokrotnie, choć z różną intensywnością. Niedobrze jest rozpamiętywać złe wspomnienia. Jednak próbując uchwycić początki moich rozgoryczających przypadków, oparłem się - sięgając najdalej wstecz, jak potrafiłem - właśnie o tę nieszczęsną przygodę z kotem. Musiały istnieć również inne wydarzenia, lecz z wczesnych jedynie wymienione nie uległo zatarciu