To byłby dla mnie zaszczyt, gdybyś złamała mi serce.

Droga powrotna, choć ta sama, co rankiem do budki, wydawała się jej krótsza. Kupcowa zastanawiała się, jak zwykła to czynić co wieczór, dlaczego drogę do domu łatwiej było pokonać, jak gdyby fakt, że ciągnie pusty wózek nie był oczywisty. Bo i nie był. Przecież od rana nagromadziło się więcej zmartwień, bolała ją głowa i kości, czuła, jak słabnie serce, i oddech staje się cięższy. A wszystkie zmartwienia i bóle ciągnęła w pustym rzekomo wózku. Fajga Katz ponownie przystanęła i sięgnęła po butelkę z wodą. Orzeźwiła się i wzmocniła. Zapadające za miastem słońce chciało nacieszyć się ogrodami: prześwietlało jabłonie, podnosiło gałązki agrestu, otaczało czułością dynie i pomidory. Odwiedzało kapliczki, przechadzało się pustymi drogami i ulicami. I zawieszało cienie w drżącym od niespokojnych owadów powietrzu. Popędzane przez gospodarza, z pastwiska wracały krowy. Dostojne, bo tak zostały stworzone, każdym poru- tso szeniem, gestem oddane stałemu rytmowi życia. Ten rytm wydeptywały od wczesnego ranka, a jego ślady odciskały się w koleinach polnej drogi. Od krów niósł się zapach rozgrzanej skóry i mleka. O tej porze oddychało nim, jak w południe zapachem rzeki i łąk, miasto i powiat. Przed wieczorem w powietrzu zbierały się wszystkie rozproszone, może pogubione zapachy dnia. Teraz mogły być razem, bez różnicy skąd przychodziły i jak długo kazały na siebie czekać. Tkliwy zapach suchych pól przywodził na myśl osty i ścierniska. Za ostami wędrowało wyobrażenie wydziobu-jących ich nasiona szczygłów, a za ścierniskami obraz gawronów, które pracowicie badały je dziobami. Nic, co stworzone, nie chciało, nie mogło, nie potrafiło istnieć osobno, a więzy, które łączyły na przykład suchość pól, osty i szczygły, okazały się prawdziwe i mocne. Podzielony na elementy świat znów stawał się jednością. Nawet w ciszy, która tętniła jak wcześniej, odzywały się wspólnie, dotąd osobne i nie znane sobie, głosy dróg, młynów, jaskółek i znów przejeżdżającego przez miasto pociągu. Krowy o tym wiedziały: jeśli nie rozumiały, to czuły, że i one podległe są, chcąc tego czy nie, tej wzajemności. Ich widok tak zapadł w wizerunek polnej drogi (miały go w oczach gawrony i mieszkańcy tej części miasta), że nawet gdy znikały za grabowym szpalerem po drugiej stronie ulicy Krasno-brodzkiej, na wzniesieniu łagodnie opadającym ku ulicy Młyńskiej, w owym wizerunku jeszcze szły, gdzieś między pastwiskiem i gospodarstwem, na przedzie dwie, a za nimi trzy kolejne. Szły ociężałe i rozkołysane, upewniały siebie i powiat, że byłoby niepodobieństwem, gdyby nie pojawiły się tu jutro. 131 Na Łabuńce wygasa} blask słońca. Jej nurt ciemniał czy może mętniał. Nie unosił już zapatrzonych w nią krów ani odbitych na powierzchni ważek. Stał się niecierpliwy, pewnie przed zmierzchem musiał dopełnić czegoś, na co nie dość miał czasu wcześniej. I on chciał zdążyć. Rzeka bulgotała, coś do siebie, jak to miała w zwyczaju, mówiła. Ptaki z furkotem przenosiły się na drugi brzeg, aby znaleźć dobre dla siebie miejsce. Nad wodą pochylały się trzciny, jakby teraz dopiero zamierzały ugasić pragnienie. Wśród sitowia i pokrzyw uwijały się owady, a rozwieszone pajęczyny już gotowały się, aby łowić poranną rosę. Nad brzegami Łabuńki dużo się działo — trawy i każde fruwające czy pełzające stworzenie szykowały się do innego, niejawnego, choć być może prawdziwszego życia. Jego jedynym świadkiem była szemrząca rzeka. To, co widziała, odpływało z nią poza łąki i poza powiat, błąkało się po zakolach, nierzeczywiste i nikomu niepotrzebne. Świat jawił się bowiem w nadmiarze, w obfitości, którą trudno było ogarnąć, nazwać, dociec, jaki jest jej cel. Chętniej stawiał pytania, niż odpowiadał, co trafnie, jak należałoby przypuszczać, zdawało sprawę z jego natury. Czy nie mówiła o tym przeczuta zaledwie misja gawronów? Czy wskazówki zegara na ratuszu nie zatrzymywały się, gdy na nie spoglądano, i nie ruszały naprzód, każda w innym rytmie, kiedy wzrok przenosił się w ich sąsiedztwo? Świat trwonił to, co posiadał, bez żalu, jaki towarzyszy utracie, bo to, czego mu ubywało, miał otrzymać już wkrótce w dwójnasób i w formie, o której trudno było mieć niewyraźne nawet wyobrażenie. Uspokoiły się, ucichły kukułki Chaima Brondweina. Być może sprawiła to nieobecność w zakładzie samego mi- 132 strza, który wzorem Fajgi Katz (tak jakby to ona wskazywała mu porę, o której ma zamknąć klitkę przy ulicy Pe-reca pod numerem dziewiątym), w chwilę po tym, jak i terkoczącym wózkiem wolno przesunęła się za szybą, odłożył precjoza, ukrył twarz w dłoniach, wsłuchał się i w dobiegający z czterech ścian szmer, spojrzał troskliwie na zegary i wyszedł. Kukułki, które dotychczas z obowiązku, a także z chęci przypodobania się swojemu opiekunowi głosiły, nie zawsze, ku jego utrapieniu, punktualnie, godziny i upływające po nich kwadranse, po tym, jak zamknął zakład, poczuły się z tego obowiązku zwolnione. Być może dało o sobie znać lenistwo lub przekora, którą okazywały z upodobaniem, udając, że zadanie, jakie na nie nałożono, przerasta ich cierpliwość. Dość że milczały jak zaklęte. W umówionych porach wyłaniały się z zegarów po to chyba, aby w ten sposób powiadomić się, że jest im dobrze. Prowadziły, nie wiedząc pewnie, że wzorują się na licznych przykładach ze świata ludzi, życie podwójne, choć jeśli mowa o ludziach, niejawna część ich żywotów przybierała • oczywiście bardziej urozmaicone postaci. Kukułkom wy-| starczało, że z odejściem Chaima Brondweina milkły, co w ich rozumieniu oznaczało, że powiat, nie mówiąc o mieście, zwalniał bieg, gubił rytm, słowem, błąkał się w realności. Odkąd bowiem rozsiadły się w zegarach, ubywało im wiedzy o sprawach, które toczyły się poza zakładem Chaima Brondweina, ta zaś, o której mniemały, że ją zyskują, była fantazją, by nie nazwać jej urojeniem