To byłby dla mnie zaszczyt, gdybyś złamała mi serce.
Gaborn też wzuł obuwie i dalej pobiegli już szybciej. Minęli furtę ogrodową i przemknęli uliczką do stajen królewskich, wielkiego budynku ze świeżego drewna. Dziewczyna uchyliła jakieś drzwi. Tuż za progiem śpiący na sianie stajenny krzyknął z przerażenia, ale oni przebiegli obok niego i wzdłuż rzędu zagród, w których, wsparte na zwieszających się z sufitu pasach, stały królewskie konie darczyńcy, pozbawione rozumu, dzielności, wytrzymałości i metabolizmu, aby bojowe rumaki władcy mogły lepiej stawać w polu. Rowana dopadła tylnych drzwi. Ten sam strumień, który płynął przez Ogród Czarnoksiężnika, przemykał tutaj przez błotnisty wybieg, gdzie konie przytupywały i strzygły uszami ze strachu. Potem znikał pod wielkim, kamiennym murem, fragmentem zewnętrznych umocnień miasta. Gaborn nie zdołałby wspiąć się na ten mur, wysoki na jakieś pięćdziesiąt stóp, ale Rowana znalazła miejsce, gdzie kamienie skruszały przez wieki. Przejście było wąskie, za wąskie dla wojownika w zbroi, ale szczupła dziewczyna i młodzieniec jakoś się przecisnęli, chociaż nie uniknęli kąpieli w lodowatej wodzie. Dalej strumyk spływał po zielonym stoku. Na jego brzegu rosły wysokie i obsypane baziami wierzby. Gaborn uniósł głowę. Tuż nad nimi czuwał na wieży łucznik. Zerknął w dół, dostrzegł ich i ostentacyjnie się odwrócił. Pas ziemi wzdłuż murów był niemal całkiem nagi, co miało ułatwiać robotę łucznikom. Gaborn nigdy nie przedostałby się tędy do zamku nie zauważony. Poniżej wierzb stok stał się bardziej stromy, pojawiały się gęsto rosnące brzozy i olchy. Było pod nimi tak ciemno, że książę prawie nic nie widział, jednak lasek nie był rozległy, przypominał trójkąt długi na dwieście i szeroki na sto jardów. Przez drzewa widać było ciemną i czarną rzekę. Przekradający się na czworakach Gaborn słyszał lekki szum płynącej wody. Zatrzymał się i złapał dziewczynę za kostkę. Na drugim brzegi rzeki coś się ruszało: nieludy i paru olbrzymów rozbijało w ciemności obóz. Nieludy rysowały się jako przygarbione cienie na tle jasnych pól. Książę domyślał się, że te stworzenia, które zwykły polować nocami, skacząc na zdobycz z gałęzi, widzą zapewne w ciemności lepiej niż ludzie, ale o ile lepiej? Nieludy przybyły tysiąc lat wcześniej zza morza i Władcy Runów radzili sobie jakoś z ograniczaniem ich liczebności. Kiedyś urządzili nawet wyprawę do mrocznych krain za Morzem Carolla, aby wytrzebić je w ich rodzinnej krainie, co na długo ostudziło wojenne zapały napastników. Zresztą nieludy nie były biegłe w walce, chociaż świetnie radziły sobie w ciemności. Od wieków uchodziły za stwory legendarne, chociaż powiadano, że mieszkają wciąż w górach Hest za Inkarrą i czasem porywają dzieci, które potem pożerają. Mieszkańcy Inkarry nigdy jakoś się nie pokusili, aby oczyścić tropikalne puszcze z resztek tych stworzeń. Gaborn nie wiedział, ile jest prawdy w tych opowieściach. A może nieludy widzą go nawet teraz? Po lewej las był gęstszy. Gaborn dostrzegł szeroką kamienną tamę. Młyn. Jego wielkie koło skrzypiało i chlapało niemiłosiernie. - Poprowadzę - szepnął do dziewczyny. Ruszył powoli pomiędzy wierzbami. Pełzł na brzuchu jak wąż, by nie przyciągnąć uwagi nieludów i spokojnie dotrzeć w największą gęstwinę. Byli poza murami miasta, na stromym brzegu. Od wschodu zamykała im drogę rzeka, od południa fosa. Książę miał nadzieję, że Raj Ahten nie ma dość żołnierzy, żeby obsadzić nimi również te lasy. Powoli wprowadził Rowanę głębiej między drzewa. Cały czas pilnował, żeby nawet gałązka pod nimi nie trzasnęła. Z góry, skądś z trzewi zamku Sylvarresta, dobiegły ich gniewne krzyki. Pewnie doszło jednak do jakiejś walki. W pobliżu rozległy się inne jeszcze odgłosy. Zwiadowcy okrzykiwali się po taifańsku: - Tędy! Tam sprawdźcie! Za nim! - Szukali już Gaborna za murami. Książę dopełzł do samej wody i poczekał na Rowanę. Przyjrzeli się drugiemu brzegowi. Na wzgórzu za nimi rozszalał się ogień. Gaborn czuł woń dymu. Płomienie pożerały ogród Binnesmana. Z tej odległości wyglądały jak różanopalca zapowiedź jutrzenki. Płomienie odbijały się w srebrzystych oczach przysadzistych olbrzymów ze splątanymi grzywami. Pomiędzy nimi, osłaniając ślepia przed blaskiem, kręciły się nieludy. Rzeka wyglądała na płytką. Chociaż jesień była już blisko, przez ostatnie parę tygodni deszcz padał raczej rzadko. Gaborn pomyślał, że choćby zanurkował najgłębiej, jak się da, nieludy i tak go zauważą. Wyglądało jednak na to, że niebawem płomienie ogarną całe miasto, a wtedy przygarbione stwory staną się na wpół ślepe. Książę skulił się jeszcze bardziej i wskazał Rowanie parę gałęzi, które mogłaby potrącić. Nagle coś trzasnęło z tyłu. Obrócił się w jednej chwili i sięgnął po broń. Jeden z tropicieli Raja Ahtena stał niemal nad nimi. Skryta częściowo wśród drzew sylwetka odcinała się lekko od oświetlonego pożarem nieba. Mężczyzna nie ruszył od razu. Zastygł, pewien, że skrywa go ciemność. Rowana też się zatrzymała i spojrzała w górę. Chyba nie dostrzegła prześladowcy. Nosił czarną opończę, w ręku trzymał nagi miecz. Za całą ochronę miał lakierowaną skórzaną kamizelkę. Gdyby nie wcześniejsze zabiegi Binnesmana, Gaborn też by go nie zauważył. Trudno było orzec, iloma tamten rozporządza darami, jaki jest silny lub szybki, ale tropiciel też nie mógł przecież wiedzieć, jakie możliwości ma teraz Gaborn. Książę przeniósł wzrok na prawo, jakby nie dostrzegł napastnika, i dalej przepatrywał zarośla. Po dłuższej chwili odwrócił się i wbił spojrzenie w przeciwległy brzeg. Odłożył węzełek z drenami i udając, że drapie się po brzuchu, wysunął sztylet zza pasa. Ścisnął go w lewej dłoni w taki sposób, żeby nie było widać głowni. Potem już tylko nasłuchiwał. Koło młyńskie łomotało niczym kamienna lawina, z miasta dobiegały krzyki mieszkańców próbujących walczyć z ogniem. - Poczekaj tutaj - szepnął do Rowany. Tropiciel ruszył. Był coraz bliżej. Gaborn wstrzymał oddech. Był cichy, zwinny i szybki. Musiał otrzymać dar metabolizmu. Gaborn go nie miał