To byłby dla mnie zaszczyt, gdybyś złamała mi serce.
Wezmę go na barana. Wyraz twarzy Rodneya zmienił się gwałtownie. Cierpienie ustąpiło miejsca bezgranicznemu zdumieniu. - Chyba pan żartuje. Nikt mnie nie będzie nosił na barana. - Jak pan sobie życzy. Rodney zbladł. - To znaczy? - To znaczy, że nie możemy tu sterczeć cały dzień, nie ma czasu - wyjaśnił z uśmiechem Szakal. - Pan Boyle złożył panu pewną propozycję. Może pan z niej skorzystać albo nie. No więc? - Daj spokój, Makai - namawiał go Boyle. - Impreza zaczyna się właśnie rozkręcać. Nie zaszedłem tak daleko tylko po to, żeby teraz wracać. Chcę tę jaskinię zobaczyć. Zanim Rodney zdążył zaprotestować, Szakal i Jocelyn chwycili go pod pachy i ułożyli na plecach mormona. Boyle podskoczył i objął go za kolana. - Jest pan leciutki jak piórko, panie Makai - stwierdził. - Trzymaj się pan szyi. Pobawimy się w konika, jak z tatusiem. Rodney zaklął i zarzucił mu ręce na szyję. Mormon obrócił się i bez widocznego wysiłku ruszył pod górę. Kiedy dotarł do szlaku, zaczekał na Ramonę i pozostałych członków wyprawy. Wszyscy szczerze go podziwiali. Ciszę przerwał głośny trzask opadającej migawki. - Ferrell, do cholery! Jak dasz to do prasy, choć jedno zdjęcie, to możesz szukać sobie pracy w innym mieście! Boyle szedł takim samym krokiem jak przedtem, ale Szakal, dźwigający teraz plecak Rodneya, musiał zwolnić. Wspinali się coraz wyżej i wyżej. Powietrze było coraz rzadsze, roślinność bardziej skąpa. Nikt się nie uskarżał. Pokaz siły i wytrzymałości, jaki dawał Boyle, stanowił dla nich natchnienie i wzór do naśladowania. Mormon szedł jako trzeci, za Loachem, a pozostali sunęli w milczeniu za nim. Kiedy dotarli do skalnej półki przy kraterze starego wygasłego wulkanu, Szakal zarządził postój na posiłek. Wędrowcy dobili do niego, ciężko dysząc, sapiąc, wciągając haustami rozrzedzone powietrze. Zrzucali plecaki i walili się na nie bez sił. Szakal rozdał konserwy, klucz i zaczęli otwierać puszki z wołowiną. Gaby omal nie zwymiotowała z obrzydzenia. - Nie tknę tego gówna. - Rządowe pomyje - prychnąl Rodney. - Może pan do nich przywykł, Loach, ale ja nie. - Może pan jeść, może pan nie jeść - odrzekł teozof. - Mam to gdzieś. - Złość bijąca z jego glosu zaskoczyła wszystkich. - To takie miłe miejsce - zauważyła dyplomatycznie Mona. - Cudowny widok. Może zbudujemy szałas i zostawimy tu Rodneya, a sami pójdziemy dalej? - Szałas? Z czego? - spytał Loach. - Z mchów i porostów? - Przecież nie możemy oczekiwać, że pan Boyle będzie go niósł tam i z powrotem, prawda? - Coś mi mówi, że zanim ruszymy z powrotem, pani siostrzeniec ozdrowieje. Rodney spojrzał na Loacha z nagłym respektem. - Bezlitosny jesteś, Loach - stwierdził. - Zimny i bez- litosny. - Do jaskini chyba już niedaleko, co? - rzucił spod drzewa Chick. - Musi gdzieś tu być - odrzekł Szakal sadowiąc się ostrożnie na ziemi. - Ale nie pamiętam gdzie. - Szakal, zaczynam wątpić w twoją pamięć. - Właśnie - wtrąciła Jocelyn. - Na tamtym skrzyżowaniu nie wiedziałeś, w którą stronę jechać. - To przez te lata samotności, Jo. Teraz zbieram żniwo. A ty, Charlie? Ty też tu kiedyś byłeś. - Może on nie chce znaleźć tej cholernej dziury - za- skamlał Rodney. - Może jej w ogóle nie ma. - Jakaś dziura zawsze się znajdzie, Makai. Jedną już znalazłeś, prawda? Czekali, aż Loach coś powie, ale on milczał i z rękami na biodrach spoglądał na wulkaniczne rumowisko. Wszyscy poczuli się tak jakoś dziwnie - wszyscy z wyjątkiem Boyle'a. Mormon wziął pozostawioną przez Gaby konserwę i jednym łykiem wychylił całą zawartość. Gaby tego nie skomentowała - znów przeglądała księgę. Loach zarzucił plecak na ramię i oznajmił, że pora ruszać