To byłby dla mnie zaszczyt, gdybyś złamała mi serce.
Góry – Covenantowi zdawało się, że słyszy cień satysfakcji w tonie Bannora – są niebezpieczne. – Zatem dlaczego... Bannorze, naprawdę chciałbym wiedzieć, dlaczego jesteście z nami tylko wy dwaj. – A potrzeba więcej? – A jeśli zaatakują nas na przykład tygrysy? A co, jeżeli spadnie na nas lawina? Czy was dwóch wystarczy? – Znamy góry – odparł obojętnie Bannor. – Wystarczymy. To było zapewnienie, któremu Covenant nie mógł zadać kłamu. Spróbował jednak dojść do tego, co chciał wiedzieć, inną drogą, choć ta próba wprowadzała go na niepewny grunt – teren, na który wolałby raczej nie wkraczać. – Bannorze, zdaje się, że powoli zaczynam poznawać was, gwardzistów. Nie twierdzę, że rozumiem, ale przynajmniej uznaję wasze oddanie. Wiem, jak to jest. Ale teraz mam wrażenie, że dzieje się tu coś... nielogicznego. Coś, czego nie pojmuję. Oto przedzieramy się przez góry, gdzie wszystko może się zdarzyć. Podążamy za Amokiem, który wie, dokąd zmierza, choć my nie mamy najmniejszego pojęcia, co robi, nie wspominając już o tym, po co to robi. A ty jesteś pewien, że Wielki Lord jest bezpieczna, skoro ma tylko dwóch gwardzistów do ochrony. Czyż Kevin niczego cię nie nauczył? – Jesteśmy gwardią krwi – odparł Bannor ze stoickim spokojem. – Ona jest bezpieczna. Tak bezpieczna, jak to tylko możliwe. – Bezpieczna? – zaprotestował Niedowiarek. – Kilkudziesięciu czy kilkuset gwardzistów nie zapewniłoby jej większego bezpieczeństwa. – Podziwiam twą pewność. – Covenant skrzywił się na swój własny sarkazm i umilkł na chwilę, aby rozważyć swoje następne pytanie. Potem pochylił głowę, tak jakby chciał swym czołem rozbić opór Bannora, i powiedział bez ogródek: – Czy ufasz Amokowi? – Ufać mu, ur-Lordzie? – Ton Bannora wskazywał, że pytanie było w pewnym sensie idiotyczne. – Nie naraził nas na niebezpieczeństwo. Wybrał dobrą drogę przez góry. Wielki Lord postanowiła za nim podążać. To nam wystarcza. Covenant jednak nie był zadowolony z takiej odpowiedzi. – Powiem ci, że coś mi to nie pasuje – wychrypiał z irytacją. – Posłuchaj, trochę już za późno na taką niekonsekwencję. Jeśli tobie to nie robi różnicy, to wolałbym usłyszeć coś, co brzmiałoby bardziej sensownie. Bannorze, ty... Początkowo było w tym coś, czego nie rozumiałem, coś nieuchwytnego w sposobie, w jaki zareagowaliście na Amoka, gdy przybył do Revelstone. Ty... nie wiem, co to było. W każdym razie w Revelwood nie chciałeś pomóc Troyowi, gdy chwycił Amoka. A teraz tylko dwóch gwardzistów! Bannorze, to nie ma sensu. Bannor, nadal nieporuszony, powiedział: – Ona jest Wielkim Lordem. Dzierży Laskę Praw, więc obrona jest łatwa. Ta odpowiedź pokonała Covenanta. Nie zadowoliła go, lecz nie przychodził mu do głowy żaden inny pomysł. Nie wiedział, czego szukał, ale intuicja mówiła mu, że dręczące go pytania były ważne. Nie potrafił ich jednak właściwie sformułować. Reagował na wyraźne zakłopotanie Bannora, jakby to był rodzaj sprawdzianu, paradoksalnie osobiste i niezawodne kryterium jego prawości. Gwardzista uświadomił mu, że było coś nieuczciwego w jego podróży z Wielkim Lordem. Toteż zwrócił swą uwagę ku Elenie. Jej przepytywanie Amoka również niewiele dało. Bezradnie spojrzała na Niedowiarka. Jechali dalej razem, w milczeniu wzajemnie sobie współczując. Jedenastego wieczoru ich pobytu w górach Elena wyraziła swą opinię. Tak jakby domysły były ryzykowne, powiedziała: – Amok prowadzi nas do Melenkurion Tamy Niebios. Siódmy Dział jest tam ukryty. Następnego dnia – osiemnastego od czasu opuszczenia Revelwood i dwudziestego piątego od czasu rady wojennej Lordów – rytm ich wędrówki załamał się. Dzień wstał zimny i mroczny, tak jakby promienie słoneczne były tamowane przez szare całuny. W powietrzu unosił się niepokojący zapach, po obozowisku hulał wiatr. Gdy Elena i Covenant jedli śniadanie, w oddali słychać było detonacje, które przypominały łopotanie poluzowanych żagli. Covenant przewidywał nadejście burzy. Ale komendant pokręcił głową w obojętnym zaprzeczeniu, a Elena powiedziała, spoglądając czujnie: – To nie jest burzowa pogoda. W powietrzu jest ból. Ziemia cierpi. – Co się dzieje? – Podmuch wiatru rozwiał głos Covenanta i musiał powtórzyć swoje pytanie krzycząc, aby usłyszeć samego siebie. – Czy Foul ma zamiar tu na nas uderzyć? Wiatr zmienił kierunek i stracił na sile; więc Elena mogła odpowiedzieć normalnym głosem. – Dokonało się jakieś zło. Przypuszczono atak na Ziemię. Nie czuję jednak niebezpieczeństwa zagrażającego bezpośrednio nam. Być może Wzgardliwy nie wie, co robimy. – Z następnym oddechem jej głos nabrał twardości. – Ale posłużył się Złoziemnym Kamieniem. Zwróć uwagę na zapach powietrza! Złośliwość działa w Krainie. Niedowiarek wyczuwał, co miała na myśli. Cokolwiek gromadziło te chmury i rozwścieczało wicher, nie było to obojętną, naturalną gwałtownością burzy. Powietrze zdawało się nieść zapach rozkładu i nieuchwytne dla ucha krzyki. Ta atmosfera wywoła w nim poczucie pośpiechu. Ale Wielki Lord, choć jej twarz przybrała srogi wyraz, nie spieszyła się. Skończyła posiłek, starannie zapakowała jedzenie i skalening, i przywołała Myrhę. Dosiadła jej, a potem wezwała Amoka. Pojawił się przed nią prawie natychmiast i skłonił się wesoło. Powitała go skinieniem głowy i zapytała, czy może wyjaśnić zło w powietrzu. Amok przecząco pokręcił głową i powiedział: – Wielki Lordzie, nie jestem wyrocznią. – W jego oczach znać było jednak, że czuje, co się wokół dzieje; były jasne, a czający się w nich ostry błysk po raz pierwszy ujawniał, że był zdolny do gniewu. Szybko odwrócił twarz, jakby nie chciał odsłaniać drzemiących w nim uczuć, i szerokim gestem skinął, by Wielki Lord podążyła za nim. Covenant wskoczył na leptorowe siodło swego wierzchowca