To byłby dla mnie zaszczyt, gdybyś złamała mi serce.
- Po prostu nie wiem. - Mam napisać pięćset razy kredą na tablicy "Już nigdy tego nie zrobię" i poddać się karze aresztu domowego? Rozwiedziemy się? Przejdziemy nad tym do porządku dziennego? No? - To nie były początki histerii, czuła się tylko zmęczona, ale mimowolnie podniosła głos. Najgorszy był ten wstyd, wstyd, że została zdemaskowana i że to dla niego taki cios. Nienawidziła go tak samo jak siebie za to, że tak ją cholernie zawstydził, bo nie poczuwała się do winy za zaistnienie okoliczności, które doprowadziły ją do tej ostatecznej decyzji - o ile można to było nazwać decyzją. - Musimy jakoś przez to przebrnąć - mruknął. - Ta sprawa... - Spojrzał na nią błagalnie. - Był tylko on, prawda? To było niewybaczalne pytanie, pytanie, którego nie miał prawa zadawać. Zostawiając go samego na dole, wbiegła po schodach, zanim zdążyły się z niej wylać te wszystkie głupie pretensje i oskarżenia, które ją przepełniały. Niczego by nie rozwiązały, zmąciłyby tylko tę odrobinę szczerości, na jaką zdołali się wobec siebie zdobyć. Tej nocy niewiele oboje spali. Vic miał zadzwonić do Joego Cambera i spytać, czy naprawi znarowionego pinto runabouta żony, ale zupełnie wyleciało mu to z głowy. Co się tyczy Joego Cambera, to siedział właśnie na jednym z rozlatujących się ogrodowych krzesełek, porozstawianych gdzie popadnie na zapuszczonym trawniku przed domem Gary'ego Perviera. Popijali z Garym pod gwiazdami wódkę z martini ze szklanek od McDonalda. W ciemnościach migotały robaczki świętojańskie, a masy kapryfolium czepiające się płotu otaczającego posiadłość Gary'ego wypełniały parną noc swoją odurzającą, ciężką wonią. Normalnie w taką noc Cujo uganiałby się za ćmami, poszczekując od czasu do czasu i bawiąc obu mężczyzn, jednak dziś wieczorem leżał między nimi z pyskiem złożonym na przednich łapach. Myśleli, że śpi, ale on nie spał. Po prostu leżał, czując łamanie w kościach i powracający falami, ćmiący ból we łbie. Nie bardzo wiedział, co się z nim dzieje ani co go czeka w najbliższej przyszłości - coś przytępiało instynkt, który mu to zwykle podpowiadał. Kiedy zasypiał, miewał paskudne sny. W jednym z nich rzucił się na CHŁOPCA, rozerwał mu gardło i wywlókł z brzucha parujący kłąb wnętrzności. Obudził się z tego snu, skamląc, wstrząsany okropnymi drgawkami. Bez przerwy chciało mu się pić, ale od jakiegoś czasu ze wstrętem omijał swoją miskę z wodą, a kiedy już pił, woda smakowała jak opiłki żelaza. Od wody bolały go zęby i żgający ból przeszywał oczy. Leżał na trawie, nie dbając ani o robaczki świętojańskie, ani w ogóle o nic. Głosy MĘŻCZYZN dobiegały do niego niczym dudnienie gdzieś z wysoka. Niewiele go obchodziły - czuł tylko własną, coraz większą udrękę. - Boston! - prychnął Gary Pervier i zarechotał. - Boston! Co, u diabła, chcesz robić w Bostonie? I skąd ci przyszło do łba, że mnie będzie stać na to, żeby się tam z tobą telepać? Nie starczyłoby mi chyba nawet na przejazd do Norge. Czekam dopiero na czek. - Nie chrzań, śpisz przecież na forsie - mruknął Joe Camber. Był już porządnie pijany. - Wystarczy, jak pogrzebiesz trochę w sienniku, i sprawa załatwiona. - Tam są same pluskwy - burknął Gary i znowu zarechotał. - Roi się tu wszędzie od nich, a ja na to sram. Może jeszcze po jednym? Joe podstawił szklankę. Gary miał niezbędne składniki obok swojego krzesełka. Wymieszał drinka wprawną, pewną ręką nałogowego pijaka. - Boston! - prychnął znowu, wręczając Camberowi szklankę. - Zabawić się, co, Joey? - dorzucił przekornie. W całym Castle Rock, a może i na całym świecie, tylko Gary'emu mogło ujść na sucho nazwanie Cambera Joeyem. - Zabalować, co? Nie pamiętam, żebyś się kiedy wybrał dalej niż do Portsmouth. - Byłem parę razy w Bostonie - obruszył się Joe. - Lepiej uważaj, Perwersie, bo cię poszczuję moim psem. - Nie dałbyś rady poszczuć tego kundla nawet na wrzeszczącego czarnucha z brzytwą w garści - powiedział Gary. Opuścił rękę, żeby poczochrać futro Cujo. - A co na to twoja żona? - Ona nic nie wie. Nie musi. - Co ty powiesz? - Jedzie z chłopakiem do Connecticut odwiedzić siostrę i tego frajera, za którego tamta wyszła. Nie będzie ich z tydzień. Wygrała trochę gotówki na loterii. Mówię ci to, bo i tak się dowiesz. W radiu walą po nazwiskach. - Trafiła coś na loterii, naprawdę? - Pięć tysięcy dolarów. Gary gwizdnął. Cujo zastrzygł niespokojnie uszami. Joe zrelacjonował Gary'emu, co Charity opowiedziała mu przy kolacji, pomijając milczeniem sprzeczkę i dając wyraźnie do zrozumienia, że to od niego wyszedł pomysł układu, jaki zawarli z żoną: chłopak jedzie z nią na tydzień do Connecticut, a potem na jesieni do Moosehead, z nim i jego kumplami. - Kobita za próg, a ty w dyrdy do Bostonu, stary nicponiu, żeby samemu przepuścić trochę z tej wygranej - mruknął Gary. Klepnął Joego w ramię i roześmiał się. - Tak, dobry z ciebie numer, nie ma co. - A co se będę żałował? Nawet nie wiem, kiedy ostatnio miałem wolny dzień. Nie pamiętam. Nie mam na ten tydzień specjalnie dużo do roboty. Myślałem, że zejdzie mi z półtora dnia na wywalaniu silnika z internationala Richiego, na regulacji zaworów i w ogóle, ale jak mam teraz wyciąg, to uwinę się z tym w cztery godziny. Każę mu go przyprowadzić jutro z rana i po południu będzie po robocie. Mam jeszcze klienta ze skrzynią biegów, ale to tylko nauczyciel z podstawówki. Może zaczekać. Tych paru innych tak samo. Zadzwonię do nich i powiem, że biorę sobie mały urlopik. - Co chcesz robić w tym Fasolowie? - Wybiorę się może na Fenway na mecz Zdechłych Skarpetek. Zajdę na Washington Street... - Na pole bitwy! Jasny gwint, byłem tam! - Gary parsknął śmiechem i klepnął się po kolanie. - Obejrzyj sobie jakieś świńskie przedstawionko i uważaj, żeby nie złapać syfa! - W pojedynkę nie będzie zabawy. - No, gdybyś pożyczył mi trochę forsy, dopóki nie dostanę mojego czeku, to chyba mógłbym się z tobą wybrać. - To by się dało załatwić - przystał Joe. Gary był opojem, ale długi traktował poważnie. - Chyba od czterdziestu lat nie miałem kobity - powiedział refleksyjnie Gary. - Straciłem we Francji większą część swojej wiernej fabryczki spermy. To, co zostało, czasami działa, czasami nie. Może być ubaw, jeśli się okaże, że jednak mam jeszcze tego tryka w zagrodzie. - Może - bąknął Joe. Zaczynał mu się plątać język, a w uszach szumiało. - Ale nie zapominaj o baseballu. Wiesz, kiedy ostatni raz byłem na Fenway? - Nie. - W ty-siąc dzie-więć-set sześć-dzie-sią-tym ós-mym - wyrecytował Joe, pochylając się i akcentując każdą sylabę dźgnięciem palca wskazującego w przedramię Gary'ego. - Zanim dzieciak mi się urodził. Grali z Tygrysami i przerżnęli, szmaciarze, sześć do czterech. Norm Cash posłał im w ósmej rozgrywce piękną piłkę