To byłby dla mnie zaszczyt, gdybyś złamała mi serce.

Ale drażnił mnie wojskowy żargon. Sam byłem kiedyś żołnierzem, choć może nie tak zapalonym jak Harry. Ale nie lubię wojskowego słownictwa. Hill był na mityngu, jak się dalej okazało, ale wyszedł wcześniej, ponieważ "Dany le Rouge" - rudy i czerwony - począł w swym przemówieniu posługiwać się retoryką i krasomówstwem i'w gruncie rzeczy ciągle się powtarzał. Paru innych kolegów też wyszło przed końcem i dlatego uniknęli pierwszej pułapki. Ten komentarz znów mnie zdenerwował. Dość już się w życiu nasłuchałem wypowiedzi ambitnych polityków na temat wpływu sztuki pięknego słowa na ciemny tłum. Ale nie chciałem wdawać się w dyskusję z Hillem. Skupiłem się na Rudym Danym. Czy Hill go zna? Nie, prawdę mówiąc dobrze go nie znał, spotkał go przelotnie parę razy i raz z nim rozmawiał, ale zgadza się z wszystkim, co tamten twierdzi i w co wierzy. No dobrze, dlaczego w takim razie wyszedł w czasie przemówienia Dany'ego? - Cóż, musisz zrozumieć - wyjaśnił mi Hill - że nie wszyscy studenci są równie mądrzy i bystrzy tylko dlatego, że są studentami. Procentowo, statystycznie rzecz biorąc, inteligentni studenci (na swoim, nieco wyższym poziomie) są równie rzadcy, równie nieliczni, jak odpo- wiednio inteligentni robotnicy i inteligentni burżuje. A druga część przemówienia Dany'ego miała w jego zamyśle trafić do szerszego kręgu mniej uświadomionych studentów, bo to oni, w masie, stanowią prawdziwą potęgę. Ci, co już to wiedzieli, nie mieli specjalnego powodu, żeby tego wysłuchiwać. Dany i jego chłopcy świetnie to rozumieli. Jak się zdawało, mówił to wszystko z naiwnością osoby prawdziwie niewinnej; ale jakoś nie dowierzałem tej rzekomej prostoduszności. 80 — Czy to nie brzmi nieco cynicznie? - spytałem. — Ależ tak - odparł po francusku - z pewnością. Tak, do diabła! Jakże inaczej mój Generał radziłby sobie tak świetnie? W porządku, pomyślałem, i zaraz umilkłem. Hill musiał jednak dostrzec na mej twarzy grymas, który mu się nie spodobał, ponieważ speszył się i wrócił do tematu: z drugiej strony nie było w tym nic cynicznego, ponieważ mówili tylko to, w co sami naprawdę wierzą i co inni studenci także uznają za prawdę, kiedy ich zrozumieją, kiedy się w to wczują. Nie rozprawiałem się z tym sofizmatem. Mógłbym z łatwością, ale nie chciałem, nie miałem ochoty. Chciał- bym być z nimi. Skądinąd zresztą nie dane by mi było rozprawiać się z wywodami Hilla. W tej bowiem chwili wkroczyła do akcji jego dziewczyna. - A zatem nie chce nam pan przyznać tych praw do przemawiania, do retoryki, do propagandy wśród ludzi, które przyznaje pan władzom? - spytała zimno. - Czy to z pana strony w porządku? - Pani akurat nie odmówiłbym niczego - odparłem z lekkim ukłonem w jej stronę. Tak zareagowałem na jej ton i sposób, w jaki stawiała sprawę. Drażniła mnie i prowokowała. - A raczej niczego, co mogłaby pani wziąć i zatrzymać. Ale to nie ma nic wspólnego z moralnym prawem. Dlatego wydaje mi się dziwne, że uciekacie się do tych samych złych metod, które znienawidziliście i za które atakujecie władze. — Bo to oni nie dają nam wyboru! - powiedziała sucho. - Oni nas do tego zmuszają! — Będziecie musieli prowadzić wojnę po to, by powstrzymać wojnę. Uśmiechnąłem się. Oto jedna z ich wielkich dziwek, już uformowana. 81 — A czy w końcu nie staniecie się równie zepsuci jak oni? Jeśli będziecie stosowali ich metody? — Nie my! - odpaliła dziewczyna z błyskiem pogar- dy. - Ponieważ my mamy rację! I pan o tym wie! My kochamy. A w sercach mamy tylko dobro. Doprowadziła mnie do wściekłości. — Tak pani mówi. Musiałbym otrzymać dowód - uśmiechnąłem się. - A nawet gdybym dostał dowód, jeśli chodzi o ten tydzień i tę grupę, nie byłby on jeszcze dowodem na następny tydzień i dla innej grupy. — To jest dopiero sofistyka. Czyż zło nie tkwi w tym... - zaczęła. Po czym urwała. Tak jakby niewidzial- ny sygnał przebiegł przez pokój: jestem jednym z tamtych, należę do świata starych; nigdy nie zrozumiem. Starzy nie są w stanie ich zrozumieć. Więc po co zawracać sobie głowę? W nowej ciszy nikt z całej piątki, łącznie z Hillem, nie ruszył się, żeby wypełnić lukę, coś powiedzieć - stali po prostu, uśmiechając się do mnie uprzejmie. — Przepraszam - powiedziałem. - Przykro mi. I chyba naprawdę było mi przykro. Ale postawa tej małej budziła we mnie bunt. I wcale nie chodziło mi o to, że mam ileś tam dych na karku. Chodziło o jej bezgraniczne poczucie słuszności. Ta dziewczyna miała wbudowaną blokadę, nie dopuszczała nawet myśli o tym, że mogłaby się kiedykolwiek pomylić, choćby jeden jedyny raz i choćby tylko o cztery procent; nie mówiąc już o przyznaniu się do błędu. Patrzyła na mnie tak, jak potrafią patrzeć komuniści. Ona była nauczycielką, a ja uczniakiem. Sama sobie nadała całkowitą wyższość moralną. Moim obowiązkiem było nie tylko chodzić do szkoły, ale i pilnie się uczyć, a ona biłaby mnie linijką po palcach! Fizycznie była naprawdę drobna. Jasna Francuzka, z rękoma jak patyki i niewiele grubszymi nogami, szyją tak cienką, że prawie mógłbym ją objąć jedną ręką; 82 a spośród bladej jak kość słoniowa twarzy, spod ob- ciętych na pazia słomianych włosów para bladoniebies- kich oczu wpatrywała się we mnie z bezgraniczną, pełną pogardy, żarliwą wiarą. Nie chodziło tu o różnice polityczne. Widywałem Amerykanów, którzy na mnie w ten sposób patrzyli - liberałów i zagorzałych reakcjonistów. W samej rzeczy dość często spotykałem jej typ. Należała do tych, co nawet kiedy publicznie oświadczają, że w jakiejś sprawie w dwóch trzecich się mylili, robią to tylko po to, żeby sobie i innym udowodnić, jak są całkowicie, stuprocen- towo dobrzy i sprawiedliwi. — Pani pozwoli, że naleję - powiedziałem z uśmie- chem, choć nie przyszedł mi łatwo. - To samo? Szkocka z lodem? — Z największą przyjemnością - odparła uśmiecha- jąc się. Pozostali, chłopcy, też pokiwali z uśmiechem głowami, że proszą o to samo co przedtem. Z tym podejściem, z tą postawą miałem stykać się potem wielokrotnie wśród studentów, aż do końca rewolucji. Ale wtedy jeszcze o tym nie wiedziałem. Oni po prostu musieli mieć moralnie rację. Byłem skłonny przyznać, że mogą ją mieć, ale im to nie wystarczało. Tak czy siak, kiedy zaczęły się aresztowania, Hill siedział w jednej z uczęszczanych przez studentów kawiarni przy Place Sorbonne i pomagał w skandowaniu, a potem w ucieczce z Boulevard St.-Michel. Tu roześmiał się, szczęśliwy: - Dostałem później, wieczorem, jedną z tych długich pał z twardego drewna. Ale dałem radę uciec. Podobnie jak wielu naszych. I klnę się, że ładne parę razy udało nam się rozkwasić im łeb. Moja sprawa z dziewczyną nagle jakby poszła w zu- pełne zapomnienie