To byłby dla mnie zaszczyt, gdybyś złamała mi serce.

.. to już wszystko, co ci miałem do powiedzenia. Będziesz pamiętać? Wyzbieraj resztę kasztanów, ale tylko same największe. Waćpanią, jak będzie miała kocięta, poić mlekiem cztery razy dziennie. Doglądać kuca... Żeby mi Ela wózka nie popsuła, bobym jej wsypał... I co jeszcze? Tak, to już wszystko. Będziesz pamiętać? Najlepiej powtórz za mną jeszcze raz: Waćpani, wózek, króliki... - Waćpani... wózek... króliki... - wyliczam drżącym głosem troje Adasiowych przykazań. - ... i zachodzić do kuca. Dobrze. A teraz już naprawdę do widzenia. Aha, jeszcze jedno, Ducha puszczy wolno ci wziąć z półek, ale pamiętaj, zrób mu okładkę i nie pozaginaj kartek! - Adaś! Adaś! O Jezusie Nazareński, czy on się w ziemię zapadł? Czwarta godzina, czwarta! A-da-siu! - Jestem. Czego Balbina tak krzyczy? - mówi Adaś hardo, wysuwając się z cienia na środek pokoju. - Czy to Balbina jedzie, czy ja? Też robić zaraz taki gwałt. Antoni zawsze za wcześnie zaprzęga... - A, jesteś! Chwała Bogu! Będziesz tu jeszcze rezonował? Bierz czapkę i pakuj się na bryczkę, mądralo! Chcesz całą noc czekać potem na stacji na ranny pociąg? I niech cię Pan Bóg błogosławi, mój ty kochanieńki... Dyń... dyń... dyń... dyń... Zdawało mi się, że zegar wybił czwartą. Otwieram zmęczone oczy. Nie. Wskazówki wciąż stoją nieruchomo. Wizja z przeszłości rozwiała się. Lecz na jej miejsce natychmiast jawi się inna. Siedzimy w bawialni. Pokój zalany słońcem. Na wiśniowym drzewku w pobliżu okna siedzą chmarami wróble i wiele czynią hałasu nieustającym ćwierkaniem. Pochylona nad książką, splatam i rozplatam końce długich warkoczy. Udaję, że pilnie czytam, chociaż właściwie nadsłuchuję ze drżeniem, czy nie zbliża się odgłos kroków w korytarzu. Cisza. Ciągle ta sama dręcząca cisza... Ela trzyma w ręku kromeczkę chleba, kruszy ją i rzuca swarliwym ptaszkom przez okno. Nagle obraca się ku mnie i mówi: - Krysiu... Przecież Zdziś chyba nie umrze jak Hania? Co, Krysiu? Nie mogę nawet odpowiedzieć. W gardle mi zaschło zupełnie, żadne słowo przejść nie chce. Moje piętnastoletnie serce, które już różnych zaznało goryczy i cierpień, kurczy się w nagłym bólu. Ja wiem dokładnie, ja czuję, że Zdziś umrze. Ten mały Zdziś o lnianej czuprynce i turkusowych oczach, skradzionych Januszowi. To śliczne bobo, tak bardzo kochane przez wszystkich. Biedna Emilka! Ktoś szybko podchodzi do drzwi, uchyla je, zagląda. To właśnie Janusz. Ogorzała piękna jego twarz jest w tej chwili prawie tak popielata jak ubranie. Śmiejące się zwykle usta mają wyraz bolesny. Ela zrywa się z miejsca: - Tatusiu! - Tsss... - szepce Janusz i szybko przymyka drzwi. - Nie podchodź, Elu. Nie można. Dziewczynka spuszcza głowę. Teraz ja z kolei podnoszę swoją znad książki i rzucam pytanie oczami. Niema odpowiedź jest smutna, beznadziejnie smutna. Wyraża już tylko bezradność i rozpacz. Jesteśmy odseperowane od całego domu. Wszyscy są tam, przy Zdzisiu, który jeszcze żyje. Raniutko Balbina przekradła się do nas na górę, stanęła w progu i rzekła: - Lepiej! A potem w porze obiadowej, gdyśmy siedziały we dwie przy dużym, pustym stole, ukazała się w oknie otwartym i potrząsnęła głową: - Znów gorzej... - szepnęła z westchnieniem i poszła prędko, śpiesząc się do gospodarstwa, jak zwykle. Od tej ostatniej sztafety nie wiemy nic. Ela drepcze na miejscu, przerzuca kartki albumu, dobrze jej znane widoki Krakowa, bębni palcami po stole, gapi się w okno. - Poczytaj głośno - mówię. - Nie miałyśmy dziś lekcji. - Ech, czy to można się uczyć, kiedy Zdziś taki chory. Krysiu? - Co? - Czy z szkarlatyny każdy umiera? - Nie, Elu, nie każdy. Dziewczynka westchnęła z ulgą. - Bo ja myślałam... Hania przecież umarła... I na czworakach dwoje dzieci furmana... Jak ci się zdaje, czy my też dostaniemy szkarlatyny? - Nie... Myślę, że nie... Już przeszło dwa tygodnie, jak Hania zachorowała. A nas w tej chwili przenieśli na górę. To już pewnie będziemy zdrowe. Jak ten czas wolno się wlecze, jak wolno... Wskazówki zegara zdają się wcale nie ruszać. Minuta... Znowu minuta... Boże, Boże... Znów hałas w korytarzu. Zamieniam się cała w słuch. Ktoś biegnie... Trzaskają jakieś drzwi... I nagle dolatuje z oddali stłumione, a przecież wyraźne szlochanie. Zegar cyknął cichutko przed uderzeniem godziny... Ach... ach... ach...ach... płacze Emilka w trzecim pokoju, a zegar poczyna bić powoli: Dyń... dyń... dyń... dyń... i głosy te mieszają się ze sobą, plączą, tworzą straszliwie smutną symfonię z łez i dzwonów pogrzebnych... Pierzchł obraz. W pokoju ściemniło się zupełnie. Tylko tarcza zegara majaczy jeszcze niewyraźnie, a nad nią Chronos - Czas, zbrojny swą kosą. Wytężam wzrok i zdaje mi się, że widzę jego twarz starczą, a na niej wyraz półdrwiący. Surowe wargi mówią: - Przypomij sobie. Jeszcze jedną godzinę dzwoniłem w twym życiu. Pamiętasz? Minął dziesiątek lat, a ty nie zapomniałaś... O, tak. Pamiętam. Dlaczego miałabym kłamać sama przed sobą, że zapomniałam? Lecz wówczas - wiele lat temu - to ty, Chronosie z brązu, skłamałeś przede mną. Twoje spokojne oczy mówiły mi co innego niż dziś. Mówiły, że wszystko mija, że wszystko, wszystko przemija... Patrzę na zatrzymany zegar i myślę ze smutnym triumfem: oto wskazówki, znaczące ulatujący czas, stanęły na tej godzinie - na tej właśnie mojej godzinie - której nawet czas nie zdołał zwyciężyć... Xix Skończyły się te moje przymusowe wakacje. Z prawdziwą radością wracam jutro do szkoły, do kochanych dzieciaków, do ścian popstrzonych barwnymi wycinankami i do czarnej, pokiereszowanej tablicy, na której miałabym wielką ochotę wypisać ogromnymi literami motto dla samej siebie: "Lećmy - odtąd nigdy nie zniżajmy lotu!" Bowiem ostatnio zniżyłam mój lot - mój lot życiowy. Przeszło sześć tygodni przetrwałam w jakimś dziwnym półśnie, w odrętwieniu, w zupełnym oderwaniu od realnego życia. Teraz czuję się jak rekonwalescent po długotrwałej, ciężkiej i niebezpiecznej chorobie. Trochę mi się w oczach ćmi, trochę niepewnie stawiam kroki, uczę się na nowo chodzić po ziemi, ale - już chodzę. Ostatnią, najsilniejszą dawkę słodkiej trucizny wspomnień przełknęłam w wieczór wigilijny, spędzony między burmistrzem a jego żoną. Przełamali się ci zacni ludzie ze mną opłatkiem i życzyliśmy sobie wzajemnie wszelkiej pomyślności. - Oby pani jak najdłużej została tu z nami! - ozwał się mój gospodarz serdecznie, a ja pomyślałam: "Kto wie czy na przyszłe święta będę tu jeszcze... Wigilijne życzenia tak rzadko spełniają się w życiu..." Wieczerza skończyła się o dziewiątej