To byłby dla mnie zaszczyt, gdybyś złamała mi serce.

Mięso okazało się bardzo smaczne, przypominało nieco tłustą cielęcinę. Niestety nie przyniesiono mi żywego takiego żółwia, czym byłem bardzo rozcza- rowany. Wreszcie nadszedł dzień wyjazdu. Uścisnęliśmy ręce mieszkańcom wioski, przepłynęliśmy przez łagodne, przepiękne jezioro i wylądowa- liśmy w pobliżu szlaku. Nim wyruszyliśmy, po raz ostatni spojrzałem na wyspę pośrodku wielkiej, złocistej wodnej tafli, otoczonej tętniącą życiem dżunglą. Ruszyliśmy między drzewa, a ja musiałem bardzo pilnować moich tragarzy, żeby nie obijali klatek o nisko wiszące gałę- zie i podczas postojów nie stawiali ich w prażącym słońcu. Dwa razy po drodze nakarmiłem bezcenne zimorodki, rybaczki srokate, gdyż zabrałem ze sobą puszkę z wodą, w której pływały malutkie rybki. Jeden z rybaczków był bardzo zdenerwowany i nie chciał jeść, ale in- ne najwyraźniej wcale nie przejmowały się podróżą. O zmierzchu wyszliśmy na bity trakt, zapłaciliśmy tragarzom i z radością wsiedliśmy do furgonetki. Było już całkiem ciemno, kiedy przybyłem do budynku szkolnego i zastałem Johna właśnie siada- jącego do kolacji. Jednak nawet zachwyt Johna z powodu zimorod- ków nie mógł rozjaśnić mego ponurego nastroju, kiedy nagle zdałem sobie sprawę, że właśnie zakończyła się moja ostatnia wyprawa. Za dziesięć dni mieliśmy opuścić Afrykę. Położyłem się do łóżka i kiedy zaczął mnie ogarniać sen, przypomniałem sobie ciepłe wody jeziora, przedziwną małą wyspę, wioskę i jej uroczych, szczęśliwych miesz- kańców. Pewnego dnia - obiecałem sobie - wrócę do wioski na je- ziorze, ot tak, by wypocząć. Będę się kąpać wśród ryb, płynąć wolno kanoe w pobliżu martwych drzew i obserwować zimorodki. XIV Arka wyrusza w drogę Niełatwo jest załatwić sobie przejazd statkiem z ładunkiem przeważ- nie składającym się z żywych ptaków, ssaków i gadów, bardzo przy tym ruchliwych. Mieliśmy więc dużo kłopotów, aż wreszcie zlitowała się nad nami firma Elders and Fyffes i zdecydowała się zabrać nas na któryś ze swoich statków. Kiedy ustalona została data odpłynię- cia, stwierdziliśmy z przerażeniem, że mamy znacznie mniej czasu na przygotowania, niż przypuszczaliśmy. Nie można było tak po prostu wejść na pokład statku ze zwierzętami i oczekiwać, że będzie je kar- mić kucharz. Należało kupić odpowiednie zapasy żywności, zamó- wić mięso, zabezpieczyć odpowiednio klatki, żeby nic nam nie ucie- kło, no i w ogóle załatwić setki innych rzeczy. Musieliśmy wysłać na- szych ludzi o dwieście mil od Bakebe, żeby kupili różnego rodzaju żywność, której nie uprawiano na nizinie; na przykład zwykłe ziem- niaki. Na miejscu można było kupić tylko słodkie. Następnie sprawa kukurydzy: w hurcie jest tańsza tam, gdzie się ją uprawia, a górzyste tereny Kamerunu są terenami rolniczymi. Musieliśmy mieć dziesięć tuzinów jajek, czterdzieści kiści bananów w różnej fazie dojrzewania, pięćdziesiąt owoców papai, setkę pomarańcz, dwadzieścia anana- sów, cztery worki kukurydzy, cztery słodkich ziemniaków i cztery zwykłych, dwa worki fasoli i całą tuszę wołową. To wszystko, jak już powiedziałem, trzeba było kupić w różnych częściach Kamerunu i sprowadzić jak najszybciej, żebyśmy nie odpłynęli bez niezbędnych naszym zwierzętom zapasów żywności. Akurat w tym pełnym napięcia okresie zapadłem na malarię. Nie miałem pojęcia, że jestem chory, myślałem po prostu, że to wyczer- panie, i tak snułem się przez prawie tydzień, czując się okropnie, aż wreszcie doszedłem do wniosku, że coś jednak ze mną jest niedobrze, i złożyłem wizytę w miejscowym szpitalu. Lekarz zbadał mnie, zrobił potężny zastrzyk w bardzo wrażliwą część ciała i kazał położyć się do łóżka. Bardzo niechętnie leżałem dwa dni, podczas gdy w naszym zwierzyńcu panował wielki chaos i zamęt, a biedny John karmił swoje ptaki, sprawdzał worki z ziemniakami i pilnował, żeby małpy dostały jeść. Postanowiliśmy jechać do portu nocą, żeby przybyć tam o świcie w dniu wyjazdu, załadować zwierzaki na statek i odpłynąć. W przeddzień wyjazdu odwiedził mnie lekarz. Nasza chata wyglądała teraz jak targowisko, wszędzie na podłodze leżały worki z żywnością, stały pudła z jajkami i kosze z owocami. Doktor z trudem przedostał się do mego łóżka, zmierzył mi temperaturę i szykował się do zrobienia następnego zastrzyku. Trzymając w górze strzykawkę z igłą i wypuszczając na próbę parę kropel chininy (jest to okropny zwyczaj lekarzy), podczas kiedy ja leżałem i trząsłem się, spytał, dlaczego panuje u mnie taki zamęt. - Jutro wieczorem wyjeżdżamy - odparłem wesoło, wpatrzony w igłę. - Co to znaczy, wyjeżdżamy? - Wyjeżdżamy do portu, żeby wsiąść na statek. Na pokładzie musimy być o dziesiątej trzydzieści we wtorek. - Pan tu leży i powiada mi, że zamierza jechać do Tiko i wsiąść jutro na statek w pańskim stanie zdrowia? - spytał wściekły. Słysząc ten ton, powinienem był się zamienić w słup soli. - Przecież nie jestem tak bardzo chory - zaprotestowałem. - Dziś rano czułem się całkiem dobrze. - Niech mnie pan posłucha - powiedział ze złością lekarz. -W ciągu ostatniego tygodnia miał pan prawie codziennie przeszło czterdzieści stopni gorączki. Powinien pan leżeć w łóżku co najmniej przez dwa tygodnie. Pan nie może odpłynąć tym statkiem. - Aleja muszę odpłynąć, panie doktorze. Z największym trudem udało nam się załatwić przejazd. Jeśli go odwołamy, nie załatwimy innego. My musimy wsiąść na ten statek. - Pan może w ogóle nie dotrzeć do Tiko. W pańskim stanie tego rodzaju podróż to czyste szaleństwo. Jeśli nastąpi nawrót choroby, a jest to więcej niż pewne, będzie pan musiał pójść do szpitala albo... - Albo co? - spytałem. - Albo pan umrze - odparł bez ogródek, po czym wbił mi igłę z wielką wprawą. Gdy tylko znów mogłem mówić, powiedziałem: - Ale my teraz nie możemy tego odwołać. Musimy odpłynąć tym statkiem. - W porządku - odparł lekarz - ale ja nie biorę za pana żadnej odpowiedzialności. - I lawirując wśród worków i koszy, wymaszero- wał w ciemność. Następnego dnia przyjechały ciężarówki, zostały załadowane wszystkie zwierzęta, a potem cała żywność: worki z ziemniakami, kukurydza, fasola, pudła z jajkami i tusza wołowa, dla ochrony przed upałem owinięta w wilgotne worki. W momencie, kiedy mieli- śmy wyruszyć, poczułem się, jakbym był pijany, w głowie mi hucza- ło. Wsiadłem do szoferki, małą szympansicę Sue, owiniętą w koc, wziąłem na kolana i nasza kawalkada ruszyła. Była to koszmarna podróż. Właśnie zaczęła się pora deszczowa i czerwona ziemia zmie- niła się w gliniaste grzęzawisko, w którym ciężarówka zataczała się i podskakiwała na niewidocznych wybojach. Słyszałem, jak jadące z tyłu małpy głośno protestują, i zastanawiałem się z obawą, które z naszych rzadkich, nie do zastąpienia już okazów rozchorują się, a może nawet zginą na skutek tych gwałtownych podrzutów