To byłby dla mnie zaszczyt, gdybyś złamała mi serce.
Poranek przywitał mnie natarczywym warkotem helikoptera, znajdującego się tuż nad moją głową, i widokiem człowieka, który zwisał jak pająk na kablu wyciągowym. Wciąż jeszcze nie oczyściłem wystarczająco dużej powierzchni, by Rider zdołał wylądować, ale teraz miał już przynajmniej dostatecznie duże pole do manewru, by opuścić kogoś na kablu. Tym kimś okazał się Halstead. Opadł ciężko na ziemię na skraju cenote i ruchem ręki odprawił Ridera. Helikopter posłusznie wzniósł się i zaczął wolno krążyć nad nami. Halstead podszedł do mnie, rozglądając się wokół uważnie. - To nie w tym miejscu miałeś zamiar oczyszczać teren. Skąd ta zmiana? - Było trochę kłopotów - wyjaśniłem. Pozbawiony humoru uśmiech wykrzywił mu twarz. - Tak też myślałem - powiedział z satysfakcją i patrząc na pniaki, dodał: - Nie poszło ci zbyt dobrze, co? Mógłbyś to zrobić staranniej. Machnąłem zachęcająco ręką. - Chylę czoło przed głębszą wiedzą. Czuj się tu jak u siebie, zaraz możesz się zabrać do poprawiania tej sytuacji. Mruknął coś, ale nie skorzystał z propozycji. Zamiast tego zdjął podłużne pudełko, które miał przymocowane do ramienia, i rozciągnął antenę. - Przysłano nam kilka krótkofalówek z obozu I, możemy więc porozumiewać się z Riderem. Czego potrzebujesz, żeby ukończyć pracę? - Paliwa do piły i miotacza, dynamit na pniaki i człowieka, który potrafi się nim posługiwać, chyba że ty masz wprawę. Nigdy w życiu nie używałem materiałów wybuchowych. - Znam się na tym - oznajmił sucho i zaczął rozmawiać z Riderem. Po kilku minutach helikopter ponownie zszedł niżej i spuszczono nam parę kanistrów z paliwem. Potem odleciał, a my wzięliśmy się do roboty. Trzeba przyznać, że Halstead pracował jak demon. Dodatkowa para rąk też miała znaczenie i zrobiliśmy sporo, zanim helikopter wrócił. Tym razem w dół zjechała skrzynka z nitrogliceryną, a za nią opuścił się Fallon z kieszeniami pełnymi detonatorów. Przekazał je Halsteadowi i spojrzał na mnie z błyskiem rozbawienia w oczach. - Wyglądasz, jakby ciągnięto cię na brzuchu przez krzaki. - Popatrzył wokół. - Dobrze się spisałeś. - Mam ci coś do pokazania - powiedziałem i poprowadziłem go wąską ścieżką, którą wyciąłem poprzedniego dnia. - Natknąłem się tu wczoraj na Skośnookiego i to on opóźnił nieco robotę. Fallon wydał z siebie kilka entuzjastycznych okrzyków i niemal przytulił Skośnookiego do piersi. - Stare Imperium! - wyjaśnił z szacunkiem i pieszczotliwie przesunął dłoń po kamieniu. - Co to jest? - To stela, kamień kalendarza Majów. Majowie wznosili stele co katun, to znaczy mniej więcej raz na dwadzieścia lat. - Popatrzył w kierunku ścieżki biegnącej w stronę cenote. - Powinno tu być ich więcej, mogą nawet otaczać studnię. Zaczął zrywać pnącza i zorientowałem się szybko, że nie można już liczyć na jego pomoc. Powiedziałem: - Zostawiam was, żebyście się ze sobą zapoznali, a sam idę do Halsteada. Pomogę mu wysadzić się w powietrze. - W porządku - zgodził się Fallon z roztargnieniem i odwrócił się: - To wspaniałe znalezisko. Pomoże nam od razu określić wiek miasta. - Miasta? - wskazałem na mroczne chaszcze. - Czy to ma być Uaxuanoc? - Nie mam co do tego wątpliwości. - Fallon spojrzał ponownie na kolumnę. - Stele o tym charakterze znajdowano tylko w miastach. Tak, myślę, że znaleźliśmy Uaxuanoc. Rozdział 25 Mieliśmy wielki kłopot z oderwaniem Fallona od jego ukochanej kolumny i zabraniem do obozu II. Rozmarzył się jak kochanek, który odnalazł właśnie wybrankę swego serca i gwałtownie wypełniał notes zawiłymi rysunkami oraz długimi kolumnami trudnych do rozszyfrowania gryzmołów. Późnym popołudniem musieliśmy go prawie zanieść do helikoptera, który niepewnie wylądował na skraju cenote, ale i tak przez całą drogę powrotną mamrotał coś do siebie. Byłem bardzo zmęczony, lecz gorąca kąpiel przywróciła mnie do życia. Poczułem się lżejszy na ciele i duszy, w każdym razie na tyle lekki, by zamiast ułożyć się do snu, dołączyć do innych w baraku--świetlicy. Zastałem tam Fallona i Halsteada rozpalonych w pędzie do wiedzy oraz Katherine, która przysłuchiwała się sporowi i od czasu do czasu uspokajała męża. Słuchałem ich przez chwilę, niewiele zresztą rozumiejąc z tego, o czym mówili, i byłem bardzo zaskoczony, gdyż tym razem Halstead zachowywał większy spokój