To byłby dla mnie zaszczyt, gdybyś złamała mi serce.

Na przystanku w wiosce miaB kBopot ze sprawdzeniem rozkBadu jazdy; cyfry wdrowaBy po przektnej w gór. OdczytywaB je z trudem, gdy przesuwaBy si po tablicy. MusiaB czeka jeszcze czterdzie[ci minut, ustawiB wic skrzynie pod [cian i usiadB na nich. OdezwaB si pierwszy. ByBa pita rano. PowiedziaB:  Mo|emy go teraz [cign na dóB po schodach, zanie[ w które[ ze zbombardowanych miejsc i wcisn mu butelk do rki, |eby wygldaBo to na robot innych pijaków". Chocia| tak mówiB, wiedziaB, |e nie ma na to siBy, w ka|dym razie nie teraz. OdparBa:  Na schodach zawsze si krc jacy[ ludzie. Wracaj z nocnych zmian albo wcze[nie wychodz. Niektórzy s ju| starzy i wcale nie [pi. Nigdy tu nie jest naprawd spokojnie". Przez caBy czas, kiedy mówiBa, potakiwaB. To byB jaki[ pomysB, cho nie najlepszy. UcieszyB si jednak, |e zaczynaj nad tym my[le. Wreszcie si zgadzali, wreszcie do czego[ dochodzili. ZamknB oczy. Wszystko powoli si ukBadaBo. 203 PotrzsaB nim kierowca. Wci| siedziaB na skrzyniach i kierowca domy[liB si, |e czeka na autobus. ByBa to w koDcu ptla linii. O niczym nie zapomniaB; kiedy otworzyB oczy, wiedziaB wszystko. Kierowca wziB jedn ze skrzyD, on chwyciB za drag. Kilka matek z maBymi dziemi siedziaBo ju| w [rodku. WybieraBy si do centrum miasta, do domów towarowych. On równie| tam jechaB, o niczym nie zapomniaB. Powie Marii, |e wszystko zaBatwiB. CzuB sBabo[ w koDczynach, jeszcze ich nie rozruszaB. UsiadB z przodu, kBadc baga| na siedzeniu za sob. Nie musiaB przez caBy czas na niego patrze. Gdy skrcili na póBnoc, zatrzymali si, |eby zabra wicej matek z dziemi i torbami na zakupy. O tej porze podró| do miasta nie miaBa nic wspólnego z celow, regularn punktualno[ci godzin szczytu; miaBa pogodny, gawdziarski, wesoBy charakter