To byłby dla mnie zaszczyt, gdybyś złamała mi serce.
Pozostałe budynki w porcie były zaledwie jedno - lub dwupiętrowe, co najwyżej trzypiętrowe. Powyżej tej wysokości schody stawały się już zbyt męczące. Ale tu, wśród szerokiej, spokojnej doliny o olbrzymiej ilości terenu pod zabudowę, ludzie pobudowali miasto z co najmniej tuzinem strzelistych wież, każdą wysoką na dobre sto stóp. Trzeba było przyznać, że wieże były bardzo piękne, połyskując w świetle zachodzącego słońca. Architekci i budowniczowie, którzy je wykonali, musieli być zaiste mistrzami w swoim fachu, ale budowanie dla samego stylu i piękności było czymś, o czym Ordunin nigdy nawet nie marzyło - sama walka o przetrwanie kosztowała zbyt wiele wysiłku. Kontemplując piękno i rozważając jego znaczenie, a także zastanawiając się nad opuszczonymi farmami i gospodarstwami, Garth zapadł wreszcie w sen i śnił niespokojnie o odludnych pięknych miejscach na Północnym Pustkowiu zimą, gdy spadający śnieg i sople lodu błyszczały w zachodzącym słońcu jak wieże Mormoreth. Następnego dnia Garth obudził się ponownie o świcie. Ze zdziwieniem stwierdził, że Elmil był już na nogach i dokładnie oddzielał swoje rzeczy od rzeczy nadczłowieka. Przyglądał się temu przez chwilę, wreszcie zapytał: - Co robisz? - Przygotowuję się do czekania na ciebie, gdy udasz się do Mormoreth. - Zamierzam zabrać cię z sobą. - Przyrzekłem nigdy nie wchodzić w dolinę. - Rozkazuję ci złamać to przyrzeczenie. - Nie. Garth na moment oniemiał. Do tej pory Elmil był nieśmiały, bojaźliwy i zupełnie bezwolny. Garth zdał sobie sprawę, że musiał nie doceniać strachu tego człowieka przed Shangiem albo może jego poczucia honoru. Jakkolwiek było, stwierdził, że nie warto się o to sprzeczać. - No dobrze. Powiedziałem, że cię uwolnię, a więc, choć nie zamierzałem uczynić tego tak prędko, zwalniam cię teraz. Możesz odejść i zabrać ze sobą konie. - Dzięki ci, panie. Garth przypomniał sobie, że i tak miał ze swego jeńca niewielki pożytek i równie dobrze mógłby go uwolnić już dawno temu i nie marnować na niego jedzenia. Po prostu odwrócił się więc i zajął swoimi sprawami. Krótko potem, dwie bardzo różne postaci odjechały w przeciwległych od obozowiska kierunkach: Garth siedząc okrakiem na bestii zjeżdżał w dól, w dolinę zarośniętą ścieżką, zaś Elmil konno powoli wspinał się z powrotem na przełęcz prowadząc za sobą drugiego konia. Słońce przygrzewało mocno i nie minęło wiele czasu, nim Garth poczuł, że strasznie się poci pod swoją zbroją. Nawet czarne kosmyki włosów wciśnięte pod hełm były wilgotne, a futro pokrywające jego ciało splątane i mokre od potu. Futro jest bardzo dobre w chłodniejszym klimacie - mówił sobie - czy nawet przy ciepłej pogodzie, ale tylko wtedy, kiedy nie nosi się niczego innego. Z kolczugą i zbroją dosięgało go takie ciepło, że wydawało mu się, iż zaczyna się żywcem gotować. Rozważył zdjęcie całego rynsztunku, ale nie chciał wystawiać się na ewentualny atak wynajętych ludzi Shanga lub może jakichś jego wyznawców, którzy z łatwością mogliby ukryć się w gęstych zaroślach rosnących przy drodze. W końcu zdecydował się na kompromis: zdjął hełm i napierśnik, a zatrzymał na sobie kolczugę. Hełm umieścił tuż przed sobą zawieszając go na siodle tak, by mógł w razie niebezpieczeństwa w ciągu kilku sekund wsunąć go z powrotem na głowę. Było już dobrze po południu, gdy zbliżył się do bram miasta. Teraz poruszał się wolno i ostrożnie. Obawiał się - na co wskazywały opuszczone gospodarstwa i nie pielęgnowane pola - że miasto przeżyło jakąś tragedię. Minął wysuszone i zniszczone rowy irygacyjne, puste i otwarte domy wieśniaków. Nigdzie nie było żadnych śladów życia. Gdyby nie słyszał, że w Mormoreth mieszka Shang, uznałby to miasto za opuszczone. Garth sądził jednak mimo wszystko, że ludność - choć prawdopodobnie mocno przerzedzona - jakoś przetrwała i ukrywa się gdzieś w środku. Być może mieli tam duże zapasy lub umieli w sposób magiczny dostarczać sobie pożywienie. Zbliżając się do murów ujrzał małe, lecz wyglądające na wygodne domki z kamienia. Były pobudowane poza granicami miasta i należały prawdopodobnie do farmerów i tych, którzy ich obsługiwali: kowali, cieśli i tym podobnych. Domy te także były opuszczone, o otwartych szeroko drzwiach i wyłamanych oknach. Garth nie był zaskoczony - nic dziwnego, skoro opustoszałe były i farmy. Nie zrażony tym podjechał odważnie pod zachodnią bramę, pod duży masywny drewniany portal o miedzianych ozdobach, wznoszący się na przynajmniej piętnaście stóp. Same mury wykonano z białego marmuru, czystego i gładkiego, który połyskiwał w słońcu