To byłby dla mnie zaszczyt, gdybyś złamała mi serce.

Wymienili się tytoniem, rzucili kilka ogólnych uwag na temat Starego Angeles i zamilkli. Po chwili jeden z nich napomknął o tym, jak gorące są kobiety na Caterdice na orbicie Deneba, na co jego rozmówca wyraził szczere zdziwienie – kiedy on odwiedził tę planetę, mieszkali na niej pigmejscy robotnicy z Afryki. W końcu jakoś udało im się znaleźć wspólny temat – dotyczył on optymalnej mieszanki chemicznej paliwa – i z wielką ulgą pogrążyli się w sympatycznej pogawędce. Alan oddalił się, samotny i przybity. Popatrzył na ciemniejące niebo, gdzie ostatnie promienie zachodzącej gwiazdy malowały wysokie chmury zielenią i złotem. Wyglądało to całkiem inaczej niż na Ziemi i nagle ze ściśniętym sercem uświadomił sobie, jak niewyobrażalnie daleko jest od domu. Gdzieś w pobliżu rozległy się głosy – przytłumione szumem fal, niosły się w delikatnej wieczornej bryzie. Na plaży było już ciemno, tylko gdzieniegdzie świeciły czerwone ogniki żarzących się papierosów. Alan zorientował się, że stoi bardzo blisko kapitana „Lwa” i Jocelyna, i że oni go nie widzą. Jocelyn siedział na kłodzie drewna wyrzuconej przez wodę, na tle słabo świecącego morza i rzucał kamyki w nadpływające fale. – I jest pan pewien, że dobrze szukaliście? – pytał. – Zwinęli się i zwiali w panice, kapitanie. Chleby w piecu, pługi na polach, a w krzakach zdziczałe kury i świnie. Tydzień temu, według czasu planety, miałem tu przylecieć i kupić trochę uranu. Chyba nie sądzi pan, kapitanie, że to sztuczka, żeby zmusić mnie do rezygnacji? Jocelyn, choć jestem z Bostonu, nie narażałbym nikogo na takie marnotrawstwo paliwa, tym bardziej, jeśli nie jest moim wrogiem. Jocelyn rzucił kamyk. – A co z kopalniami? – Myśli pan o wydobyciu! – Myślałem o napadach – odrzekł Jocelyn. – Jeśli kopalnie są w porządku, to znaczy że nie było napadu. – Są w porządku, przelatywałem tamtędy. Ale sześć dni latałem swoim samolotem i nikogo nie znalazłem. Po prostu stąd wybyli. – Byłem tu okrętowy rok temu, ale tutaj, jak obliczyłem, minęło sześćset lat. Swifty! – Tak jest! – dobiegł z tłumu dziewcząt z „Lwa” głos Swifty’ego, a po chwili wychynął jego właściciel. – Swifty, mamy zadanie – powiedział Jocelyn. – Przeczesz plażę i dobrze się rozejrzyj. Weź Billa Godine’a i szukajcie, aż znajdziecie kolonię. – Jasne, jasne, kapitanie. Następną pustą. Hej, młody! Dziesięciolatek oderwał się od matki z oczami błyszczącymi radością. – Młody Billu, za chwilę weźmiesz swoje wesołe, stare życie we własne, nagie dłonie. Hurra! Powiedz Jockowi, żeby trochę się podniósł i w ogóle. Cześć Corday, weź może paru ludzi, niech oczyszczą kawałek plaży z tych porozrzucanych bali, co? Deuce dał trochę mocy na reflektory, a dziesięć minut później krótkoskrzydły odrzutowiec wzbił się w czarne niebo i zniknął. Alan zorientował się, że wraz z innymi idzie w stronę miasta drogą zarośniętą trawą, a potem między ścianami, których ruiny tworzyły pokryte porostami kopuły. Nie zostało wiele. W domach, które miały jeszcze dachy, można było zobaczyć porozrzucane zabawki, nakryte stoły i wszystko to, czego morskie powietrze nie zdążyło zniszczyć w ciągu minionych pięćdziesięciu lat. Kobiety i mężczyźni chodzili ostrożnie między ocalałymi sprzętami, niczego nie dotykając – nie z uczciwości, lecz żeby nie kusić losu. Szybko jednak porzucili przesądy – zorganizowali wybory mera, rozpalili ognisko z roztrzaskanych ławek, a następnie schwytali i sprawili dziką świnię, którą natychmiast upiekli i zjedli. Ktoś odkrył piwniczkę ze słodkim winem i wkrótce Alan spostrzegł, że siedzi wśród rozśpiewanej pijanej gromady. Chłodny świt zastał Jocelyna i wyczerpanego Swifty’ego przy ciężkiej pracy wyrywania załogi obu statków z różnych stadiów utraty przytomności. Przez cały dzień planetarny na „Lwie” i „Ogarze” nie było nikogo, kim nie rzucałoby na myśl o słodkim winie. Zmieniono miejsce lądowania i przeniesiono się w pobliże kopalni, a astronauci, wśród przekleństw i protestów, z oczami utkwionymi w liczniki Geigera, przedzierzgnęli się w górników. Dziesięć dni później „Ogar”, obładowany do granic bezpieczeństwa i śmierdzący błotem, skierował się ku Ziemi, a „Lew”, mający w planach odwiedzenie jeszcze innych rynków, wyruszył ku Polluksowi. O losie kolonii nie dowiedziano się niczego. – Panie Hale, proszę zanotować w swoim przewodniku gwiezdnym, że planeta Johnny’s Landing jest gotowa na przyjęcie kolonistów. Takich, którzy mają trochę rozumu. ROZDZIAŁ 9 Z każdą kolejną wachtą w duszy Alana Cordaya rosła nadzieja. Podczas służby przyłapał się na tym, że całkowicie wbrew logice pragnie, by statek zwiększył prędkość