To byłby dla mnie zaszczyt, gdybyś złamała mi serce.
- Raczej zdruzgotał! Księżna musi ulec! Rozumiem jej stan obecny. Przejść Rubikon najtrudniej. Ale pani? Co panią tak złamało? Spojrzała na niego przez łzy. - Mnie? co mnie?... Ach, Boże!... Spuściła głowę i kilka łez spadło jej na szkocki szal, jakby nieme wyznanie. Trestka pochylił się, wziął jej rękę i rzekł dziwnie łagodnym głosem: - Wiem... ja wiem, co panią boli... Jednak ten ból to może przełom, to przesilenie, po którym rozpocznie się nowa era dla mnie - tak oczekiwana. Pani droga, dałbym wiele, aby ordynat dziś ożenił się, bo może wówczas dostanę panią dla siebie. On był tamą, o którą zawsze rozbijałem się bez nadziei, bo nie mnie z nim rywalizować. Widzi pani, jestem szczery, życie dałbym, aby pani za mną tak płakać mogła, lecz ponieważ nie każdy posiada szczęście jednakowe, więc ja pragnę chociaż odrobiny dla siebie, trochę nadziei... Rita gniewnie wyrwała mu rękę. - Panie, bez tego! Niech mię pan nie męczy. Mnie co innego w głowie. - Zawsze ordynat? Spojrzała mu śmiało w oczy. - Tak, pragnę dla niego szczęścia. - On je tam znajdzie w tej, którą kocha. - Ale ja mu chcę dopomóc, czym mogę, choćby wpływami na ciocię, choćby kosztem własnego szczęścia. Trestka zwiesił głowę. Długi czas trwało milczenie. Panna Rita patrzała na ogień. Trestka bawił się binoklami i świecąc nimi w blasku płomienia, nie spuszczał z oczu bladej twarzy i apatycznych ust panny Szeliżanki. Cicho zapytał: - Czy z panną Stefanią już po słowie? Ordynat jej się oświadczył? - Dawno! jeszcze w Słodkowcach. Ale mu odmówiła i wyjechała. - Odmó... wi... ła?... - Cóż się pan tak dziwi? Odmówiła powodowana taktem, ale kocha go. I ona biedna! Żal mi jej. - Gdyby trafiła na kogo innego, może bym żałował, ale tak! Zostanie ordynatową, czyli prześcignie własne marzenia. - Lecz ile przecierpi!... - Miłość ordynata wynagrodzi wszystko. Wiem od Brochwicza, że on ją bardzo kocha. Przeczuwałem to dawno, lecz nie sądziłem, że się to tak prędko rozstrzygnie. "Sapristi!" tu idzie "crescendo!". - Alboż pan nie znał ordynata? - Owszem, ale nie posądzałem go o zamiary matrymonialne. Myślałem, że to "un amour passant" (fr. - przemijająca miłość)- trochę trwalsza, lecz nie ostateczna, a przede wszystkim bardzo intensywna. - Wyrażenie dziwaczne w danym razie. - Przeciwnie, dobrze zastosowane. Uczucia ordynata dla panny Stefanii stanowczo są intensywne. Mają wielką dozę serca, ducha, czyli platonicznych cech, są zmysłowe, gwałtowne i posiadają wszystkie zasoby namiętnego temperamentu Waldemara. Teraz okazują się nie tylko zwycięskimi i zaborczymi, lecz i matrymonialnymi. Wiedziałem, że Stefcia szampańska, ale żeby doprowadzić Michorowskiego aż do kaplicy, tegom się i po niej nie spodziewał, pomimo zapewnień Brochwicza. - Gdzie go pan spotkał? - W Berlinie. On mi pierwszy opowiedział o tej awanturze. - Jakież są jego poglądy? To przyjaciel ordynata. - On twierdzi, że Waldemar robi dobrze przekraczając łańcuch sferowy i że będzie szczęśliwy. Brochwicz ma swój wyłączny kult dla Rudeckiej. - A pan? - Ja lubię ją bardzo, uznaję jej zalety, jest ładna i zajmująca. W roli ordynatowej będzie jej do twarzy i potrafi z niej wybrnąć szczęśliwie. Ona ma duży takt. Dla jej pastelowej urody potrzeba tła, aby się uwydatniła lepiej. Głębowicze będą dla niej aż nadto wspaniałą ramą. Ale w liczbie nazwisk, w paranteli Michorowskich nie zabłyśnie jaskrawo, raczej przeciwnie - bardzo skromnie. Po Bourbonach, Esterhaztych, Podhoreckich - Rudecka... skandalicznie trochę zabrzmi. Panna Rita zwiesiła głowę. Pomyślała sobie, że i jej nazwisko - Szeliga - zgasłoby przy tych potentatach. Ironia zbudziła się w niej i skierowała na Trestkę. Rzekła z przekąsem: - Jeżeli pan tak potrafi różniczkować brzmienie nazwisk, to się dziwię, że panu o mnie chodzi. Jestem przecie tylko Szeliżanka, a pan aż Trestka, tytularny, zrodzony z tytułu. Ja mam zaledwo dwóch hrabiów w rodzie, nie stanowię partii! Zaśmiała się krótko, sarkastycznie. - Po co to pani mówi? - spytał z żalem Trestka. Oparła się na fotelu ociężałym ruchem. - Ach! mniejsza o to!... Senne powieki spuściła na oczy i siedziała tak z obojętnym wyrazem twarzy, zmieniona, niepodobna do siebie. Trestka wbił oczy w mozaikę kwiatów na dywanie i również milczał, tylko sapał trochę. Zmrok zimowy zapadał wolno, ścieląc się szarymi pasmami na błękitnym obiciu ścian, zasnuwał mgłą wiszące obrazy, zmącał lustra, rzucał posępne cienie w każdy kąt pokoju, zamykając go w coraz ciaśniejsze ramy niewyraźnych szarzyzn. Ogień na kominku przygasł. Już tylko słabe, błękitne języczki płomieni ogarniały zwęglone głowienki. Trochę rozpalonych węgli żarzyło się czerwoną plamą. W popiele sypkim i białawym błyskały złote, migające iskry. Przygnębiająca cisza zawisła jak pająk nad tym ładnym zakątkiem pałacu i przędąc smutek wdzierała się nim aż do serc dwojga ponuro zamyślonych ludzi