To byłby dla mnie zaszczyt, gdybyś złamała mi serce.
W czasach jemu współczesnych istniały wprawdzie kopalnie rozrzucone w różnych częściach świata, jednak w niczym nie przypominały tego, co tutaj zobaczył. Za kopalnią biegła ścieżka. Pewnego wczesnowiosennego dnia Joan wybrała się tam na spacer, a Bush podążył za nią. Była z chłopakiem, prawie równie bladym jak ona, który chwycił ją za rękę, kiedy byli już daleko za stacją kolejową. Minęli pogrążoną w ciszy kopalnię, z której nikt nie wychodził ani też do niej nie wchodził, a ich towarzystwo zasiliło tylko kilka jaskółek kłócących się krzykliwie o materiały na gniazdo. Ścieżka wiodła ku rzece; sceneria nagle stała się bardzo urokliwa. Rosły tu strzelające świeżymi pąkami drzewa; korona jednego z nich zwisała ciężko nad kamiennym mostkiem, który przenosił ścieżkę na drugi brzeg rzeki. Na tym mostku właśnie Joan poprosiła chłopca o to, by ją pocałował. Stali przez chwilę nieruchomo, wpatrując się w siebie oczami pełnymi wyczekiwania i miłości. Bush z tęsknotą pomyślał o permie, gdzie ziemnowodne stworzenia pełzały u brzegów oceanu, tak wolne od miłości, nadziei i cierpienia, od wieków ciążących nad człowiekiem. Onieśmieleni uczuciami, które się w nich zrodziły, chłopiec i dziewczyna ruszyli dalej. Rozmawiali teraz z ożywieniem; ich obserwator cieszył się, że nie słyszy, o czym mówią. Ścieżka prowadziła do kamiennej ściany i zakręcała za nią łagodnym łukiem. Młodzi stanęli przy ścianie, uśmiechając się do siebie. Po paru minutach wrócili na ścieżkę i ruszyli w drogę powrotną. Bush nie ruszał się z miejsca; nie chciał znowu patrzeć, jak się całują, jakby pocałunki były zapowiedzią niespełnialnych złotych obietnic. Był już w takim wieku, że nie wierzył w zapewnienia młodości. Między ogrodem a parkiem, w łagodnej dolinie stał piękny dom. Żeby dostać się w jego okolicę, Bush musiał wspiąć się po kamiennej ścianie. Przeszedł między zadbanymi grządkami ogrodu warzywnego i znalazł się na tyłach budynku. Był to teren majątku ziemskiego, który należał do rodziny Winslade’ów. W obecnym okresie historii powodziło im się tak samo marnie jak większości mieszkańców wioski. Bush zastanawiał się, skąd ci ludzie mieli pieniądze na tak wspaniały dom. Po pewnym czasie znalazł wiele dowodów na to, że byli właścicielami kopalni i to stamtąd czerpali profity. Ponieważ niewiele wiedział na temat historii człowieka, nie mógł pojąć, że jakaś osoba lub też cała rodzina może być właścicielem węgla, który jest naturalnym bogactwem ziemi. Mijały dni. Nękany pamięcią swego czynu, Bush dopiero po jakimś okresie zauważył, że w całej okolicy trwał strajk. Rdza, którą pokryta była kłódka na bramie wjazdowej do kopalni, stanowiła symboliczny wyraz ogólnego paraliżu. Mimo że życie wciąż płynęło - czego widocznym efektem był coraz większy brzuch Amy, rozwijający się pod jej sukienką, czy wiejące na torfowiskach wiatry, które stanowczo złagodniały - to życie w wiosce utknęło w martwym punkcie. Bushowi wydawało się teraz, że odkrył powód, dla którego tu przybył: to była kwestia empatii. W swoim obozie rozbitym na tyłach sklepiku spożywczego wiódł odrobinę ascetyczne życie, żywiąc się koncentratami jedzenia z puszki. Jego cienisty namiot, stojący wśród grządek, zupełnie nie przeszkadzał rozwijać się roślinom. Sklep był usytuowany bardzo korzystnie dla potencjalnych klientów. Przychodzili tu nawet mieszkańcy kamiennych domów; ci, którzy mieszkali na terenach położonych wyżej po drugiej stronie grzbietu, woleli robić zakupy tutaj, niż tracić czas na schodzenie do większego sklepu stojącego przy pubie u podnóża wzniesienia. Teraz jednak ruch był minimalny; w miarę jak strajk się przeciągał, ludzie mieli coraz mniej pieniędzy, a Bushowie nie mogli już bardziej odciągać spłaty kredytów; musieli zapłacić swoim dostawcom. Bush doszedł do wniosku, że w dawnych, lepszych czasach Herbert był górnikiem, a Amy sama prowadziła sklep. Kiedy po raz pierwszy zobaczył Herberta, mężczyzna radośnie wszedł do sklepu, pomógł go posprzątać, po czym pogrążył się w rozmowie z klientami żony, w ten sposób wypełniając sobie czas zastoju w pracy. Jednak po paru tygodniach takiej sytuacji klienci stali się mniej rozmowni, ich potrzeby nagle skurczyły się do minimum. Herbert nie uśmiechał się już tyle, co kiedyś i zaczął unikać sklepu. Prosił córkę, by chodziła z nim na długie spacery po wrzosowiskach. Kiedyś Bush poszedł za nimi na jeden z takich spacerów