To byłby dla mnie zaszczyt, gdybyś złamała mi serce.
Przełożył puchar do dłoni okrytej mrokiem. Potarł czoło. — Tak wiele czasu minęło w głównych strumieniach… — mruknął. Pod wpływem nagłego impulsu wyjąłem Atuty, odnalazłem portret Luke’a i podniosłem, żeby mógł się przyjrzeć. — To jest Rinaldo — powiedziałem. Sięgnął po kartę, a ja oddałem ją, sam właściwie nie wiem dlaczego. Przyglądał się bardzo długo. — Kontakt tą drogą nie jest tu chyba możliwy — zauważyłem. Spojrzał na mnie, pokręcił głową i oddał Atut. — Nie, chyba nie — zgodził się. — Co… co z nim? — Czy wiesz, że zabił Caine’a, żeby cię pomścić? — Nie, o tym nie wiedziałem. Ale sądzę, że miałem prawo czegoś takiego oczekiwać. — Nie jesteś w pełni Brandem, prawda? Odchylił głowę i wybuchnął śmiechem. — Jestem całkowicie Brandem, ale nie tym Brandem, o którym słyszałeś. Za wszystko co ponadto musisz mi zapłacić. — Ile kosztuje wiedza o tym, kim jesteś naprawdę? — zainteresowałem się, chowając karty. Uniósł puchar i trzymał go oburącz przed sobą jak żebraczą miseczkę. — Odrobinę twojej krwi — rzekł. — Stałeś się wampirem? — Nie. Jestem upiorem Wzorca — odparł. — Oddaj mi krew, a wytłumaczę. — Zgoda. Ale lepiej, żeby to była ciekawa opowieść. Ukłułem się sztyletem w nadgarstek i wyciągnąłem rękę nad naczyniem. Płomienie wybuchły jak z rozlanej lampy naftowej. Oczywiście, to nie ogień płynie w moich żyłach. Ale krew istot Chaosu jest w pewnych miejscach wyjątkowo łatwopalna, a to najwyraźniej było jedno z nich. Ogień trysnął częściowo do pucharu, częściowo ponad nim, zalewając dłoń i przedramię Branda. Krzyknął i jakby zapadł się w siebie. Odstąpiłem, a on zmienił się w wir — podobny do tych, jakie powstawały po dopełnieniu ofiar, chociaż bardziej płomienisty. Lej z rykiem uniósł się w powietrze i po chwili zniknął, a ja pozostałem zdumiony, zapatrzony w górę, i uciskałem zraniony przegub. Hm… Efektowne wyjście, zauważyła Frakir. — Rodzinna specjalność — wyjaśniłem. — A skoro mowa o wyjściu… Wyminąłem głaz i opuściłem kamienny krąg. Natychmiast powrócił mrok, pogłębił się. Przez kontrast, moja ścieżka jakby pojaśniała. Puściłem nadgarstek i przekonałem się, że już nie dymi. Ruszyłem biegiem, chcąc jak najszybciej opuścić tę okolicę. Kiedy po chwili zerknąłem przez ramię, nie zauważyłem już stojących głazów. Był tylko blady, niknący wir, sięgający coraz wyżej i wyżej, aż zniknął. Szlak zaczął opadać, tak że biegłem zboczem w dół, lekkim, długim krokiem. Ścieżka leżała przede mną niby jasna wstążka, znikająca daleko w przedzie. Ze zdziwieniem zauważyłem, że całkiem blisko, w dole, przecina inną jasną linię. Ta niknęła szybko po obu stronach. — Masz jakieś instrukcje na temat skrzyżowań? — zapytałem. Jeszcze nie. Przypuszczalnie zbliża się moment decyzji. Nie wiesz, co wpłynie na twój wybór, póki nie dotrzesz na miejsce. Zdawało mi się, że w dole rozpościera się szeroka zamglona równina, gdzie tu i tam lśni kilka samotnych światełek. Niektóre płonęły równo, inne zapalały się i gasły, ale wszystkie pozostawały w tych samych miejscach. Nie zauważyłem jednak żadnych linii prócz mojej ścieżki i tej, co ją przecinała. Nie słyszałem żadnego dźwięku oprócz własnego oddechu i odgłosu moich kroków. Nie czułem powiewów, dziwnych zapachów, a temperatura była tak łagodna, że w ogóle nie zwracała uwagi. Po obu stronach znowu pojawiły się jakieś kształty, ale nie miałem ochoty ich badać. Chciałem zakończyć to, co mnie tu trzymało, wynieść się stąd jak najszybciej i zająć własnymi sprawami. Mgliste obłoki światła zaczęły pojawiać się w nieregularnych odstępach, po obu stronach szlaku — falujące, nieokreślone, plamiste, rozbłyskujące i gasnące na przemian. Przypominały zwiewne firanki zawieszone obok ścieżki. Nie przyglądałem się im uważnie, póki wciąż wyraźniejsze cienie nie przesłaniały coraz większego obszaru. Wyglądało to, jakby zachodził proces dostrojenia; coraz ostrzejsze kontury wyznaczały znajome obiekty: krzesła, stoliki, zaparkowane samochody, wystawy sklepów. Po chwili w obrazach pojawiły się wyblakłe barwy. Przystanąłem przed jednym z nich i przyjrzałem się uważnie. Był to czerwony chevrolet z 1957 roku, przysypany lekko śniegiem, zaparkowany na znajomo wyglądającym podjeździe. Podszedłem bliżej, wyciągając rękę. Lewa dłoń i ramię zniknęły z chmurze przyćmionego blasku. Spróbowałem dotknąć lewej „płetwy”; napłynęło delikatne wrażenie kontaktu i lekkiego chłodu. Przesunąłem dłoń na prawo, zrzucając trochę śniegu. Kiedy cofnąłem rękę, była pokryta śniegiem. I natychmiast cały obraz rozpłynął się w czerni. — Specjalnie użyłem lewej ręki — oznajmiłem. — Z tobą na nadgarstku. Co to było? Dziękuję uprzejmie. Wyglądało jak czerwony samochód trochę przysypany śniegiem. — To konstrukt czegoś znalezionego w mojej pamięci. Powiększony do rzeczywistej skali obraz Polly Jackson. W takim razie, Merle, sprawy wyglądają coraz gorzej. Nie odgadłam, że to konstrukt. — Wnioski? Ktokolwiek za tym stoi, jest coraz lepszy. Albo silniejszy. Albo jedno i drugie. — Niech to szlag… — mruknąłem, odwróciłem się i pobiegłem dalej. Może ten ktoś chce udowodnić, że teraz potrafi już całkiem cię zmylić. — W takim razie udało mu się — przyznałem. — Hej! Ktosiu! — krzyknąłem. — Słyszysz mnie? Wygrałeś! Zmyliłeś mnie całkowicie. Czy teraz już mogę wracać do domu? Ale jeśli chodziło ci o coś innego, to przegrałeś! Zupełnie nie zrozumiałem, co by to mogło być! Jaskrawy błysk przewrócił mnie na ścieżkę i oślepił na długie chwile. Czekałem, pełen napięcia i drżący, ale grzmot nie nastąpił