To byłby dla mnie zaszczyt, gdybyś złamała mi serce.
Wrogie. Część ciebie stała się twoim wrogiem. Pochłoń ją i wtedy zrozumiesz, że to twój wróg. I... Dariana zaczęła się histerycznie śmiać. Otworzyłem oczy. Kilka ukształtowanych macek leniwie sunęło po jej ciele, ale bez szcze- gólnego zainteresowania. - A nie mówiłam, Rus? - zauważyła Gilvy, choć przecież nic takiego nie mówiła. - A nie mówiłam... - powtórzyła z głuchą, beznadziejną nieludzką rozpaczą. - Panie kapitanie, tu starszy sierż... - Słucham, Klausie Mario. - Rusłanie, stwory ciągle się pchają, jest ich coraz więcej! Chłopcy zacieśniają pierścień obrony... Bardzo was proszę, po- spieszcie się. Utrzymamy się tak długo, jak będzie trzeba, ale... - Zrozumiałem, Klaus, dziękuję ci. Wytrzymajcie jeszcze pół godziny... - Pół godziny się utrzymamy, nawet godzinę, jak będzie trzeba. Ale potem może być kiepsko. - Zrozumiałem, bez odbioru. Popatrzyliśmy na siebie z Gilvy. Dariana śmiała sią dziko i hi- sterycznie. Dwie macki już sią rozpadły, została jedna, podrygują- ca obojętnie wokół łydki związanej kobiety. - No i co, wyszło wam? Wyszło? - Dark zanosiła się śmiechem. - Ni cholery wam nie... - Rus! - krzyknęła ostro Gilvy. Ponad skałami przeleciał cień. Wydłużona paszcza, jak u pra- dawnego pterodaktyla, spiczaste zęby, błoniaste skrzydła, ostre szpony na zgięciach... Wystrzeliłem z podrzutu, stwór przekoziołkował w powietrzu i spadł jak kamień do zatoki. Jego tułów zaczął się natychmiast rozpuszczać, przemieniając się w pierwotnego biomorfa. - Jeszcze dwa! Na tę parkę skrzydlatych gości zużyłem połowę magazynku. - Nie weźmie jej... - usłyszałem głos Gilvy. - Nie weźmie. Myliłeś się, Rus, gdy myślałeś, że możemy sprawić, żeby... Nic nie możemy, najwyżej tylko jedno... No, strzelaj wreszcie, co się na mnie gapisz! Rzeczywiście szybko musiałem zmienić obiekt zainteresowań. Znad ostrej krawędzi skały w dół pikowało jednocześnie pięć be- stii. Steier w moich rękach szarpnął się, plując ogniem. Gdy już roz- strzelałem ostatniego potwora i wreszcie mogłem się odwrócić, Gilvy, moja Gilvy stała naga po kolana w biomorfie. Oniemiała Dariana Dark wpatrywała się w nią szeroko otwarty- mi oczami. - Nie ruszaj się, Rusłan - powiedziała spokojnie Gilvy. - Stój i nie ruszaj się. Zaraz tu znowu przylecą, a ja potrzebuję czasu. - Gil, ty... wracaj tu, głupia! - Skoczyłem za nią. Przecież już miałem okazję popływać w tej zupie. Poza tym pancerz... - Nie jestem głupia. - Odsunęła się ode mnie, wchodząc jesz- cze głębiej. - Popatrz na mnie, Rus, przyjrzyj mi się uważnie. - Uniosła ręce i odwróciła je tak, żebym mógł zobaczyć wewnętrz- ną stronę nadgarstków i wgłębienia pod pachami. A tam, na jasnej skórze... Nie zapomnę tego widoku nigdy w życiu. Wszystkie strachy i horrory w jednej chwili stały się rzeczywistością. Na ciele Gilvy pojawiły się małe okrągłe punkty, przypominają- ce oczka na zleżałym kartoflu. A z każdego punktu wysuwał się jeden wyrostek - krótki, pokryty śluzem, z czymś w rodzaju cmo- kających ust na końcu... Ohydne wyrostki podrygiwały, kołysały się, kręciły, usiłując złapać niewidoczną zdobycz. - Nie wytrzymałam - powiedziała po prostu Gilvy. -1 nie po- trafię tak dłużej. - Gilvy! Nie! Wszystko jeszcze można... - Nic już nie można, Rus. Widzisz przecież, że tego ścierwa - wskazała Darianę - nawet tutaj nikt nie zechce zeżreć. A ja... ja nie chcę trafić do muzeum. I nie pozwolę pociąć się na kawałki... Zresztą co byście beze mnie zrobili... - Jej głos zadrżał, wargi wykrzywiły się. - Boże... gdybym tylko cię tak nie kochała! Gdy- byś wiedział, jak ja cię kocham... Poza tym... - Weszła jeszcze głębiej i krzyknęła: - Nie! Wracaj na brzeg, szybko, wynoś się stąd! Nie chcę, żebyś widział, jak mnie... jak ja... Aaaa! - wrza- snęła nagle, nie panując nad sobą. - Nienawidzę was, brązowe robale! No, jazda, żryjcie mnie, słyszycie?! Nienawidzę was i ca- łego waszego plemienia, i tych, którzy was stworzyli, wy... W jednej chwili wokół Gilvy zaroiło się od macek, które otuliły ją od stóp do głowy. Ona wymachiwała rękami, ale nadal stała, niczym walczący z wężami morskimi Laokoon. Nie upadła i nie spuszczała ze mnie wzroku. - Rus... wynoś się!... - warknęła. - Nie! - usłyszałem własny krzyk. Wszystko zniknęło i liczyło się już tylko jedno - ciało Gilvy, oplecione tą żywą pajęczyną. Dark wrzasnęła dziko. - Rus! - usłyszałem głos Gilvy z poruszającego się kokonu. - Boli! Aaa! Nie myślałem już. Nie powinienem tego robić w żadnym razie, ale, do cholery, jestem człowiekiem! Człowiekiem, a nie... Na pewno bym nie spudłował. Opierzona strzała steiera weszła- by dokładnie w skroń Gilvy. Wiem, że umarłaby błyskawicznie, bezboleśnie, uwolniona od cierpień, strachu, rozpaczy... Nie, rozległo się w moim umyśle. Nie rób tego. Jeszcze nie je- stem gotowa. Ale już mnie nie boli. Ból odszedł, gdy załatwiły mi nogi. Nie strzelaj, Rus. Jeśli w ogóle coś do mnie czułeś, nie strze- laj. Wówczas moja ofiara stałaby się daremna... Gilvy! Macki już szarpały jej ciało, wpijały siew nie, drążąc i rozrywa- jąc. .. Powierzchnia biomorfowego morza zabarwiała się purpurą, ale Gilvy nadal żyła, rozpływała się w brązowym substracie, sta- wała się jego częścią. Kokon zanurzał się powoli i nagle zobaczy- łem jej twarz - nieludzko spokojną i przezroczyście bladą... War- gi się poruszyły i odczytałem: - Żegnaj, Rusłanie... W tym samym momencie brązowa ciecz obok Dariany Dark zawrzała, z głębin wyłoniły się następne macki, wściekle atakując nową zdobycz. A tam, gdzie powoli zanurzał się kokon Gilvy, na powierzchni biomorfa pojawiały się i pękały pęcherze - wylaty- wały z nich skrzydlate stwory, większe i bardziej nieprzyjemne od tych, które zastrzeliłem niedawno. Nie zwracając na mnie żadnej uwagi, „nowi" rzucili się na pobratymców wyłaniających się zza skał i wyraźnie planujących sprawdzenie morderczego działania mojej broni. Tym razem nie musiałem strzelać. Gilvy... Wszystko w porządku, ukochany