To byłby dla mnie zaszczyt, gdybyś złamała mi serce.
Jeżeli Władysław uratował swoją głowę, to musiało wreszcie coś w niej pęknąć, coś takiego, co bardziej wskazywało zostać bardem niż siepaczem. Inaczej trudno to sobie wytłumaczyć. – Piękna historia – powiedział Ryszard. – Jako socjolog mógłbyś z niej wycisnąć społeczne jabłko miłości. – Jesteś naiwny – powiedział Juliusz. – Miłość nie może być ofiarą. Ofiara to coś nieodkrytego w nas samych, coś wyższego nad te pomyłki... – Zamknij się – powiedział Ryszard z tym niszczycielskim blaskiem w ślepiach, który go czynił tak niepomiernie sympatycznym. – O Jezu, zamknij się, bo ci dzisiaj flaki wypruję. – Ryszardzie, zapominasz się – powiedział Profesor. – Zapominasz o miejscu i czasie naszego pobytu. – Oczywiście, oczywiście – rzekł szybko tamten. – Ale niech ojciec nie udaje dosłownego ślepca. Jestem w tym wieku, że kpić z siebie nie pozwolę. Moja żona (chwycił ją gwałtownie za ramię i potrząsnął jak pustym worem), która jest dla niego kompletnym zerem i która w obecności nas wszystkich wybiera milczenie, ponieważ nie może znieść tych obojnaczych udręk, moja praca, o której on z taką pogardą. Niech ojciec nie myśli, niech ojciec sobie nie myśli, że ja nie widzę. O, ja widzę, widzę. Nie jestem aż takim kretynem, aby nie rozumieć, że ojciec słucha tych bredni z zainteresowaniem. Nawet i tego chłopka, no, jak mu tam. – Cisawy – powiedział z pogardliwym uśmiechem Juliusz. – Kumpel i człowiek. – Właśnie, właśnie. Już ja widzę dobrze, mój drogi pętaku. – Cicho – rzekła ona. – Och, cicho. Głowa mi pęka. Bezmyślne skorupiaki Cisawego prześliznęły się po jej bladej, wymasowanej twarzy. Pochylił wygolony kark i z tym gardłowym, rozlazłym uczuciem powiedział: – Pan obraża moje życie. Dlaczego szanowny pan nie uszanuje człowieka Wsi? Czy panu tak nie w sos nasz los? Czy pan nie jest gość kwintalny? Bo dziad mówił, że ten starszy, czyli pan, jest stworzony do pługa i dlatego tak od niego wieje. Tak mówił. – Pług nie jest moją domeną – krzyknął Ryszard. Cóż ty, chamie, sobie wyobrażasz? – Ale nic, nic – powiedział z chichotem Cisawy. – Ja jestem od roboty, a nie od wyobrażania. Niech szanowny pan daruje mnie to chamstwo, ale już w tym się urodziłem i koniec. Kiedy Juliuszek zaczął mnie uczyć poprawnego rozumowania, to moja wola okazała się nie w ciemię bita. Na przykład wyrzucam gnój i Juliuszek staje w drzwiach obory. Cisawy, pyta, co robisz? Wyrzucam gnój, powiadam. Źle mówisz, powiada on. Nie wyrzucasz, ale oczyszczasz stajnię Augiasza z moralnych bankrutów. Ale przecież to nie jest stajnia, powiadam ja. Nazwy są puste, powiada on. Jeżeli na łące widzisz wołu i ten wół widzi ciebie, to ty nie widzisz wołu. Ale ja chcę widzieć wołu, powiadam ja. Chcieć to możesz srać, powiada on. W rozumowaniu poprawnym linia myśli nie może wyskoczyć z logicznych rolek. Będę cię uczył tych praw, które rządzą światem czystego żywota. – Coś niesamowitego – powiedział Profesor. – Rzeczywiście uczyłeś go takich praw? Juliusz z uwagą wpatrywał się w Cisawego. Związek myśli i niedocieczone poznanie. Jest nieznośny z przenikliwą bezmyślnością i za to go lubię. Nawet więcej. Tak. Nawet więcej miłości w nie uśpionym sercu. I ta nadzieja, że gdy czerwone plwociny starego żelastwa 38 świszczą dzień cały. Oczywiście pamiętam. W błękit nieba niezmierzony. Jak najbardziej pamiętam. Och, Juliuszu, Juliuszu. Porzuć samotne rozmyślania. – Zrobiłeś postępy, Cisawy – powiedział. – Doskonale. – Pochwalił mnie – powiedział z dumą Cisawy. – Słyszał pan Profesor? Pochwalił mnie. I jak człowiek Wsi ma się nie cieszyć, jak chwalą go takie mądre ludzie? Bo przecie nie jest lekko Polakowi, kiedy koza nie zwierzę, sołtys nie władza. Nie jest lekko. Jak świętej pamięci dziad pił przez tydzień po każdych żniwach i uczciwy sąsiad oporządzał tą ostatnią krowinę, która mu została z tego wielkiego bogactwa, jakie tu było (bo tu było bogactwo o wiele większe, niż ma mój rodzic, który na robotę jest chytrzejszy jak mało kto i przez to ja jego szanuję jak też mało kto), to nie stał przecież o zapłatę w żadnym względzie, tylko o zwyczajną ludzkość, która wdzięcznie jemu należy się. I choć od dawna nie obsiewał ziemi, to każdego roku ten tydzień musiał być taki jak w dawnych czasach i ja pilnowałem, żeby miał wszystko na czas. A On poprzez przekleństwa zawsze nie zapominał wypowiedzieć tych słów: Ej, Cisawy, Cisawy, czegóż ty nie mój syn? A wtedy ja mu gadałem o Juliuszku i On tarł oczy, bo coś go w nich piekielnie paliło, że wolałem zamilczeć. A przed końcem życia to musiałem go bacznie pilnować, bo brał siekierę na ramię i mówił, że jedzie do willi na Sępa, aby rąbać. I tak ja sobie kapuję, że gdybym go nie trzymał za kołnierz, toby wszystkich porąbał na ament. Prócz Juliuszka oczywiście, którego kochał i żałował. – Zamkniesz się, ty – krzyknęła ona. – O, Boże. – Nie! – wrzasnął Cisawy. – Nie zamknę się, bo mnie krzywda. Szanowny pan Profesor chce sprzedać ruinę, a ja pytam jakim prawem? Jakim to ludzkim prawem... – Prawem kaduka – powiedział z gniewem Profesor. – I cicho, młodzieńcze, cicho. Jesteś tu intruzem. – Jakże to? – zapytał z tępym zdumieniem Cisawy.– Ha! To taka ludzkość. – On ma rację – powiedział Juliusz. – Jakim prawem, ojcze? Profesor wstał i w jego rybich oczach zajaśniały srebrne punkciki niepokoju. Oto Jego zemsta, pomyślał. Najbardziej idiotyczna chęć zniszczenia moich nieważnych marzeń. Syn i ten, którego nazywa kumpel i człowiek. Zdeprawował młodość kompletnym pomieszaniem pojęć dobra i zła. Jak Karneades w rzymskim senacie. Stary mors, wykiwany przez stado! O, jeszcze żyję. Jeszcze mogę spopielić nikczemność. Chciał rąbać, jakby mu było mało tej obopólnej męki, jakby nie wiedział, że zabiorę swoją nigdy nieodkrytą świetność na ucztę zgnilizny. Ale w tej chwili nie. W tej chwili bezwzględnie nie. – Według prawa nieruchomość przypada najbliższej rodzinie – powiedział dobitnie Profesor