To byłby dla mnie zaszczyt, gdybyś złamała mi serce.
Nikt też nie próbował sprawdzić tego na własnej skórze, przynajmniej jak dotąd. Pod grubymi podeszwami butów chrzęściły szkło i grudy tynku. Wyszedł na otwartą przestrzeń, gdzie jeszcze niedawno mieścił się bar dla pracowników. To pomieszczenie było prawie nietknięte, chociaż dwie ściany nosiły ślady wybuchu. Ciała zabitych zostały już usunięte i pozostały po nich jedynie kredowe obrysy na popękanej podłodze. Zespół dochodzeniowy FBI urządził tu salę odpraw i polowe centrum dowodzenia. Na stole pośrodku pokoju stały dwa komputery, chociaż agenci mieli wyraźne trudności z ich obsługą, bo wszyscy byli w grubych rękawicach. Smith podszedł do mężczyzny w czarnym kasku ochronnym, pochylającego się nad planami instytutu rozłożonymi na ocalałym stole. Na kombinezonie miał identyfikator z nazwiskiem LATIMER C. - Pan kto? - spytał tamten stłumionym przez maskę głosem. - Doktor Jonathan Smith, Pentagon. - Jon postukał palcem w kask. Niebieskie były zarezerwowane wyłącznie dla obserwatorów i konsultantów zewnętrznych. - Jestem obserwatorem i w razie konieczności mam rozkaz wam pomóc. - Agent specjalny Charles Latimer - przedstawił się tamten. Był szczupły, miał jasne włosy i mówił z silnym południowym akcentem. - Pomóc? - powtórzył zaciekawiony. - Niby jak? - Praktyczną znajomością nanotechnologii - odparł ostrożnie Smith. - I znajomością rozkładu laboratoriów. Przez jakiś czas tu pracowałem. Do wczoraj, do chwili ataku. Latimer zmrużył oczy. - A więc jest pan świadkiem, nie obserwatorem. - Tak, wczoraj i dzisiaj rano byłem świadkiem - przyznał z drwiącym uśmiechem Jon. - Ale zaraz potem awansowano mnie na niezależnego konsultanta. - Wzruszył ramionami. - Wiem, że to niezbyt zgodne z przepisami. - Fakt - odrzekł Latimer. - Uzgodnił pan to z moją szefową? - Wszystkie niezbędne upoważnienia i przepustki powinny już leżeć na jej biurku - odparł łagodnie Smith. Ostatnią rzeczą, jakiej chciał, było zadzieranie z Kit Pierson, wicedyrektorem FBI. Nie znał jej, lecz podejrzewał, że obecność kogoś obcego, kto będzie łaził, węszył i wtrącał się do śledztwa, nie sprawi jej przyjemności. - Aha, to znaczy, że jeszcze pan z nią nie rozmawiał. - Latimer z niedowierzaniem pokręcił głową i wzruszył ramionami. - No to super. Ale cóż. Wszystko jest tu tak popieprzone, że trudno przestrzegać regulaminów. - Rzeczywiście - zgodził się z nim Smith. - Warunki są ciężkie. - Ciężkie? - powtórzył Latimer z krzywym uśmiechem. - To mało powiedziane. Wystarczy już, że musimy przebijać się przez te cholerne gruzy. A konieczność osłony przed tymi nanofagami, czy jak im tam, to już zupełny obłęd. - Wskazał swój kombinezon. - Ograniczony zapas powietrza i przegrzanie: po trzech godzinach musimy to zdjąć. Potem dekontaminacja, a to kolejne pół godziny. Skutek? Ruszamy się jak muchy w smole, a ci z Waszyngtonu wrzeszczą, żeby szybciej i szybciej. Poza tym zbieranie dowodów rzeczowych w tym miejscu to klasyczny paragraf dwadzieścia dwa. Jon ze współczuciem kiwnął głową. - Niech zgadnę: możecie je stąd wynieść i zbadać w laboratorium dopiero wtedy, kiedy zostaną odkażone, a jeśli zostaną odkażone, nie będzie już co badać. - Cudownie, prawda? - rzucił jadowicie Latimer. - Myślę, że ryzyko nie jest aż tak duże - zauważył Jon. - Większość nanofagów "żyje" tylko w konkretnym środowisku. Wystawienie ich na czynniki atmosferyczne, na temperaturę i ciśnienie przekraczające określone parametry, powinno doprowadzić do ich rozpadu. Niewykluczone, że nic nam już nie grozi. - Piękna teoria, panie doktorze - odparł Latimer. - Zgłosi się pan na ochotnika i zrobi tu długi, głęboki wdech? - Jestem lekarzem, nie szczurem laboratoryjnym - odrzekł z uśmiechem Jon. - Ale jeśli spyta mnie pan o to za dwadzieścia cztery godziny, kto wie, może zaryzykuję. Spojrzał na leżące na stole plany parteru i pierwszego piętra instytutu. Tu i ówdzie widniały na nim czerwone kółka różnej wielkości. Największe ich skupisko znajdowało się w okolicy laboratoriów nanotechnologicznych w północnym skrzydle, pozostałe były porozrzucane po całym gmachu. - Miejsca eksplozji? - spytał. - Tak, te. które do tej pory ustaliliśmy. Jon przyjrzał się uważnie planom i to, co zobaczył, potwierdziło jego wcześniejsze spostrzeżenie, że terroryści przeprowadzili atak z niesłychaną wprost precyzją. Kilka ładunków wybuchowych zburzyło biuro ochrony, kompletnie niszcząc zapisane i zarchiwizowane filmy z kamer wewnętrznych i zewnętrznych. Wybuch innego ładunku unieszkodliwił system przeciwpożarowy. Eksplozje kolejnych zburzyły centrum komputerowe, niszcząc dosłownie wszystko, od danych osobowych pracowników poczynając, na rachunkach za sprzęt i materiały zamówione przez naukowców kończąc. Na pierwszy rzut oka wydawało się, że bomby podłożone w laboratoriach nanotechnologicznych miały wyrządzić jak najwięcej szkód, jak choćby te w laboratorium Harcourta i w pracowni zespołu z Instytutu Tellera. Smith pokiwał głową. Nie ulegało wątpliwości, że ładunki miały zniszczyć jak najwięcej sprzętu, biochemicznych kadzi, zbiorników, chemikaliów i komputerów. Ale coś jeszcze rzucało się w oczy. Pochylił się nad stołem. Sposób rozmieszczenia ładunków w laboratorium Harcourta. Coś tu nie grało, tylko co? Powiódł palcem po papierze. Nie. Tak podłożone bomby nie mogły wyrządzić dużych szkód. Mogły co najwyżej zniszczyć zabezpieczenia wokół zbiorników z nanofagami, ale tylko same zabezpieczenia, bo zbiorniki pozostałyby nietknięte. Popełnili błąd? Czy zrobili to celowo? Zerknął na Latimera, zastanawiając się, czy on też to zauważył, ale agent patrzył w drugą stronę, rozmawiając z kimś przez radiotelefon. - Rozumiem - rzucił krótko i energicznie. - Rozkaz. Zaraz przekażę. - Wyłączył się i spojrzał na Smitha. - Dyrektor Pierson. Wygląda na to, że w końcu zauważyła pańskie papiery. Chce pana widzieć w centrum dowodzenia. - Pewnie natychmiast - domyślił się Smith. - A nawet wcześniej, jeśli to możliwe - odparł z krzywym uśmiechem Latimer. - I nie powiem, żeby czekało pana ciepłe powitanie. - Cudownie - rzucił oschle Jon. - Niech pan uważa, doktorze. Królowa jest świetnym fachowcem, ale nie nazwałbym jej osobą towarzyską. Jeśli uzna, że w jakikolwiek sposób przeszkadza pan w śledztwie, znajdzie w papierach jakąś dziurę i bez wahania w nią pana wrzuci. Nazwie to „aresztowaniem zapobiegawczym" lub „prewencyjnym zatrzymaniem", ale tak czy inaczej nie będzie tam panu wygodnie. I prędko pan stamtąd nie wyjdzie. Jon przyjrzał mu się, pewien, że to żart, że Latimer przesadza, tak dla większego efektu. Ale ku swemu zaskoczeniu stwierdził, że agent mówi całkiem poważnie. Dom stał na krawędzi zbocza z widokiem na południową część Santa Fe. Miał zacienione patio i z zewnątrz robił wrażenie klasycznego domu w stylu Pueblo. Ale wystrój wnętrza i meble były bardzo nowoczesne, w błyszczącym chromie, czerni i różnych odcieniach bieli