To byłby dla mnie zaszczyt, gdybyś złamała mi serce.
Opony zapiszczały na jezdni, gdy kierowca w ostatniej chwili nacisnął hamulec. Jakieś inne auto zaczęło trąbić. Policjant złapał Jacketa za ucho i zaciągnął na chodnik. - Co ty wyprawiasz? - ryknął, dając mu szturchańca w głowę. Zrobiło się zamieszanie, kierowcy zaczęli się przekrzykiwać, Jacket mamrotał słowa przeprosin. - Z jakiej wyspy jesteś? - pytał policjant, ciągnąc go za ucho i pouczając: - Z tej strony jadą auta. Zatrzymują się na czerwonym świetle. - Udzielał lekcji nie puszczając ucha. - A wtedy jadą te z tej strony, rozumiesz? Strażnicy patrzyli z rozbawieniem. Jacket najchętniej zapadłby się pod ziemię albo uciekł, gdzie pieprz rośnie, ale policjant trzymał go mocno. - A teraz przejdziemy przez ulicę, czarnuchu - rzekł surowo, popychając go na jezdnię. - A gdzie to idziesz? - zapytał, gdy znaleźli się po drugiej stronie. - Do banku? Jacket przytaknął. - No, to zajmijcie się tym dzieciakiem - rzucił policjant strażnikom, popychając Jacketa przez drzwi. Jacket niezdarnie jął wyciągać z ukrycia kopertę z listem i czek. Czuł na sobie wzrok strażników i w ogóle wszystkich, zadbanych, wypachnionych klientów i urzędników w czyściutkich koszulach i krawatach. Jeden ze strażników wziął papiery ostrożnie, dwoma palcami, jakby się brzydził. - A zdrowy przynajmniej jesteś, synu? Nie zarazisz nas jakimś świństwem? - zarechotał. Jacket popadł w jeszcze większe zakłopotanie. Jąkając się wyjaśnił, że to list do menedżera banku. - Nie ma go - powiedział strażnik, sadzając Jacketa na krześle przy drzwiach. - Usiądź tu i czekaj, może niedługo przyjdzie. Przyciszone głosy i dostojne wnętrze przypominały mu wielki kościół w Andros Town, gdzie był może ze dwa razy, przy jakichś rodzinnych okazjach, gdy ktoś z krewnych brał ślub. Zegar cyfrowy na ścianie za okienkami kasjerów miarowo odmierzał upływający czas: sekundy, minuty, wreszcie godziny. Dokuczało mu pragnienie i głód, a co gorsza, bezczynność sprawiła, że znów zaczął myśleć o grożącym niebezpieczeństwie, że na pewno zaczną go ścigać, może jeszcze nie tu, w Nassau, bo to jakby inna planeta, która nie ma nic wspólnego z Green Creek, ale prześladowcy pewnie dopadną go w Kemps Bay, gdy tylko zejdzie z pokładu statku pocztowego. Zerkał ukradkiem, co dzieje się przy bankowych okienkach. Właśnie jakiś potężnie zbudowany mężczyzna w niebieskich dżinsach i białym podkoszulku wyjmował z teczki cały stos banknotów. Układał je na ladzie, jak gdyby nigdy nic, jakby nieświadomy ich wartości. A banknotów była taka masa, że Jacket aż zadrżał, gdy przyszło mu na myśl, że tak właśnie mogą wyglądać pieniądze handlarzy narkotyków. Dla tych ludzi nic nie miało wartości, a już na pewno nic takiego, co on, Jacket, mógł ogarnąć swoim dziecięcym umysłem. Słyszał czasami, jak dorośli rozmawiają o nowych władcach wysp, o tym, jak pan X czy pan Y rozbił nowiutki samochód i nawet się nie pofatygował, żeby ściągnąć auto do warsztatu, albo o tym, jak to komuś odmówił posłuszeństwa silnik w łodzi i ów ktoś nie zadając sobie trudu naprawy, zwyczajnie podarował łódkę komuś z rodziny. Sto tysięcy dolarów, dwieście, trzysta... Dolary płynęły nieprzerwanym strumieniem, coraz więcej i więcej... Dolarów, łodzi, samochodów i ludzi... Zarządca banku zjawił się wreszcie wpół do dwunastej. Jacket od razu poznał, że to właśnie on, widząc, z jakim respektem odnoszą się doń strażnicy i ludzie przy biurkach. Któryś z urzędników zaniósł zaraz list Jacketa do gabinetu szefa. Po chwili wezwano tam strażnika, a zaraz potem wyszedł sam szef pomrukując gniewnie. - Niewybaczalne... - karcił personel idąc w stronę krzesła, na którym przycupnął Jacket. Był niski, o okrągłym jak księżyc różowym obliczu, haczykowatym jak ptasi dziób nosie, wąskich ustach i przypominał papugę. Gestykulował przy tym nerwowo. - Panie Bride, proszę przyjąć moje wyrazy ubolewania - mówił, potrząsając ręką Jacketa i zapraszając go do swego gabinetu. - A więc czeka pan od dziewiątej, tak mi przykro. Może kawy, herbaty albo coś zimnego? - Poproszę colę - wyjąkał Jacket. - I talerz biszkoptów - zarządził bankowiec naciskając przycisk interkomu. - Tysiąc czterysta osiemdziesiąt osiem dolarów i trzydzieści siedem centów. - Z całą rewerencją odczytał sumę na czeku wystawionym przez hotel Szmaragdowe Palmy. - A ileż to lat pan sobie liczy, jeśli wolno spytać? Jacket odpowiedział zgodnie z prawdą. - Zaprawdę wspaniale, znakomicie... I już potrafi pan oszczędzać. Oszczędność, tak, to sekret powodzenia w życiu, panie Bride. Zaprawdę, panie Bride. Ciężka praca, oszczędność i rozsądne gospodarowanie to rzadkie zalety na wyspach. - Wziął jakiś formularz z biurka. - Właśnie, panie Bride, otworzymy panu konto oszczędnościowe w naszym banku. Jak rozumiem, zamierza pan wydać większą część tej sumy na zakup łóżka dla pańskiej matki, i słusznie, bo po to pan oszczędzał, ale przecież nadal będzie pan łowił homary, więc administrator ze Szmaragdowych Palm będzie przekazywał pańskie zarobki na konto, konto będzie rosło, właśnie, panie Bride, rosło - powtórzył, kiwając z uznaniem głową. - Tym sposobem - ciągnął - zyska pan, panie Bride, wiarygodność kredytową, dzięki czemu, gdy będzie pan starszy, będzie pan mógł zaciągnąć pożyczkę w banku na zakup nowej łodzi, nowego silnika i w ogóle wszystkiego, co pozwoli panu na rozwinięcie interesu. Oto przyszłość, panie Bride, świetlana przyszłość, zaprawdę - powtórzył, kiwając ptasią głową, jakby dziobał ziarno. Zegar na dzwonnicy katedry wybijał dwunastą, gdy Jacket opuścił bank, zmierzając do magazynu meblowego. Miał pięćdziesiąt dolarów w banknotach pięciodolarowych. Osiem schował w tenisówkach, po cztery banknoty w każdym bucie. Gdy dotarł wreszcie na miejsce, okazało się, że jest właśnie przerwa i magazyn otworzą dopiero o drugiej po południu. 19 Chodnikami Bay Street przelewał się tłum biało- i różowo-skórych przechodniów - turystów i urlopowiczów w szortach i koszulach z krótkimi rękawami, olbrzymów (tak się Jacketowi wydawało) o tłustych udach i wielkich zadach, obfitych podbródkach, szaro- i siwowłosych, hałaśliwych, mówiących niezrozumiałym językiem. Cała ludność obu części Andros liczy dziewięciuset mieszkańców, a Green Creek - sześćdziesięciu dwóch. Jacket nigdy w życiu nie widział naraz tylu ludzi. Tłumnie było na ulicy, tłoczno w sklepach i restauracjach, w których przy nakrytych stolikach rozsiadali się przybysze z obcych krajów, jedząc i pijąc. Jemu też chciało się jeść i pić, ale nie miał śmiałości przekroczyć drzwi do któregoś z tych przybytków. Wszystko tu było obce, sklepy i restauracje, i chodnik, i ulice, i całe to wielkie miasto. Samochody i autobusy na jezdni jawiły mu się jak jedna wielka, nieprzenikniona ściana ze stali i szkła. Pobrzmiewały klaksony niecierpliwych kierowców, w powietrzu unosiła się ciężka woń spalin drapiąca w gardło