To byłby dla mnie zaszczyt, gdybyś złamała mi serce.
Leżał i rozmyślał, jak właściwie powinien postąpić. Brzegi kapelusza uwierały w skronie; zerwał go z głowy i rzucił na podłogę. Odczekał kilka minut, po czym znowu spróbował połączenia. Tym razem poszło gładko - informer zgłosił się natychmiast. - Nowa zabawa - zaśmiał się Deogracias. Założył kapelusz i z miejsca stracił kontakt z informerem. Zdjął - sygnał wrócił. Kapelusz ekranował pole. - Czym mogę służyć? - dopytywał się informer. - Czym mogę... - Jestem znajomym Vanny M’Koy - powiedział Deogracias i wymienił swoje nazwisko. - Interesuje mnie, co się jej przydarzyło. Niezbyt dokładnie słuchałem wiadomości. - Panią M’Koy napadło w windzie dwóch opryszków, ograbili ją z pierścionków i okaleczyli. To wszystko. Pani M’Koy czuje się poprawnie, obecnie wraca do zdrowia w klinice profesora Medicusa na sto piątym. - Okaleczyli - powtórzył Deogracias siadając. Zrobiło mu się gorąco. - Obcięli jej trzy palce, widocznie spieszyło się im do domu, a nie chcieli zrezygnować z pierścionków, których i nie zdołali zdjąć. Jako znajomy pani M’Koy z pewnością wie pan o jej miłości do biżuterii... - Wiem... kiedy to się stało? - Pod wieczór, około siódmej. Jechała ze sto trzeciego w dół windą bliskiego zasięgu. Wykorzystując jeden z obciętych palców usiłowali podjąć pieniądze, ale automat bardzo czule reaguje na temperaturę... rozumie pan. Odesłali ten palec... dwa pozostałe także, a profesor Medicus przyszył je z powrotem. Deogracias poczuł, że jest mokry od potu. Nie mógł wypowiedzieć ani słowa więcej. - Co pan jeszcze chce wiedzieć? - dopytywał się informer. - Co pan jeszcze... - w końcu umilkł. “Jechała do mnie - tłukło się Deograciasowi po głowie. - Jechała spotkać się ze mną.” Było chyba bardzo późno, kiedy zdecydował się wstać i pojechać na sto piąty, do Medicusa. Statek odpoczywał, korytarze wyludniły się zupełnie, na promenadach przygasły światła. Winda niosła bez szmeru w górę nie usiłując nawet się odzywać, jakby jej udzieliła się senność. Deogracias myślał o swoim nudnym życiu, i którego połowę spędził w jadących w różne strony windach, drugą połowę w korytarzach, na chodnikach, w kabinach, nie wyciągnął z tego żadnej konkluzji poza tą, że w podobny sposób żyli tutaj wszyscy, ocierali się o siebie, znikali sobie z oczu i z powrotem się odnajdywali. Czasem też spotykali się z kobietami takimi jak Vanna. Ale bardzo rzadko. Wejście do kliniki Medicusa było zamknięte, a Deogracias nie miał pojęcia, w jaki sposób je sforsować. Informer pouczył go uprzejmie, że w nocy klinika nie przyjmuje żadnych wizyt, nawet przypadki nagłe kierowane są gdzie indziej. Ogarnęło go zniechęcenie i wielkie, wielkie zmęczenie - nie myśląc wiele ułożył się w poprzek wejścia, tak by żaden ruch z jednej czy drugiej strony nie uszedł jego uwadze. Od generatorów ciągnęło ledwo wyczuwalne ciepło; od ścian dochodziło niskie buczenie na granicy słyszalności. Zastanawiając się nad ciepłem i buczeniem i rozważając ze wszech miar trudne zagadnienie, czy uznać je za oznaki życia, czy też nie, Deogracias zapadł w sen, który składał się z czerni doskonalszej niż kosmiczna, pozbawionej nawet stada białawych kropek, w które z taką nienawiścią wpatrują się astronomowie. Obudziło go szturchnięcie nogą. Otworzył oczy. - Boga nie ma - powiedział - jakże mógłby stworzyć takie... takie nic? - Nie był pewien, czy głos należał do niego, czy do kogoś zupełnie innego. W dodatku głos bełkotał, tak że z trudnością dociekł znaczenia wypowiedzianej przezeń sentencji. - To nie wyraj dla włóczęgów! - huknął z góry obcy bas. - No, na nogi, psuju powietrza, wody i produktów żywnościowych. Już cię tu nie widzę! - Chcę wejść do kliniki - przerwał mu Deogracias. - Vanna M’Koy, którą przywieziono tu wczoraj, jest moją dobrą znajomą, wypada odwiedzić. - Znajomą! - huknął bas. - Szkoda, że nie gwendoliną. Zbieraj się, nim złamię ci kopniakiem kość ogonową! Twarzy stojącego nad nim mężczyzny, Deogracias nie mógł dojrzeć - skrywał ją cień. Zaczynało już szarzeć, ale nad wejściem do kliniki ciągle paliła się lampa. Deogracias podniósł się opieszale, skrzywiony rozmasowywał ścierpła nogę. Ręka nieznajomego wykonała szybki gest, obliczony na uchwycenie kołnierza chłopca. Deogracias odgadł w ostatniej chwili jej zamiar - ręka trafiła w próżnię - i wyemitował w kierunku mężczyzny całą złość, jaka zdążyła się w nim nagromadzić. Mężczyzna krzyknął zdziwiony, upadł ciężko na korytarz. Gramolił się z posadzki zaskoczony i wściekły. - Precz stąd, pętaku! - postąpił krok do przodu i Deogracias zobaczył go dokładnie. Był chyba pijany, jego twarz poczerwieniała od gniewu. Deogracias wpatrywał się i uważnie w jego oczy. - Wprowadzi mnie pan do kliniki - powiedział przeciągając zgłoski - aż do miejsca, w którym znajdę panią M’Koy. - Dobrze - zgodził się potulnie mężczyzna. Przebił wejście; dalej wszystko było białe i błyszczące. Biel i srebro. Nic więcej. Vanna spała w wydrążonej w ścianie niszy, na szerokim i łożu, nakryta cienką tkaniną, błyszczącą jak satyna. Ręce o zabandażowanych dłoniach trzymała pod kątem półprostym do tułowia. - Zbudził ją pan - syknął ze złością mężczyzna. Vanna M’Koy uniosła powieki. - Doktorze Llatz - wyszeptała - która godzina? - Wpół do piątej - mężczyzna stał się uprzedzająco grzeczny