To byłby dla mnie zaszczyt, gdybyś złamała mi serce.

- Nie plotkuję o swo- ich zwierzchnikach. - Kto to jest Praschko? Mówi ci coś to nazwisko? - Nic więcej nie wiem. Turner wskazał stosik rzeczy leżący na biurku. - Zabierz to do pokoju szyfrantów. Będę tego potrzebował później. I wy cinki prasowe. Daj je urzędnikowi i niech podpisze odbiór, zrozumiano? Czy go lubisz, czy nie. I zrób listę wszystkiego, czego tu brakuje. Wszystkiego, co zabrał do domu. Nie poszedł do Meadowesa, ale wyszedł na dwór i stanął na skraju traw- nika przy parkingu. Welon mgły wisiał nad jałowymi polami, a ruch uliczny wzbierał jak burzliwe morze. Gmach Czerwonego Krzyża, pociemniały od rusztowań, zwieńczony był ramieniem dźwigu jak platforma wiertnicza, zacumowana na asfalcie. Policjanci patrzyli na Turnera podejrzliwie, bo stał bez ruchu, a oczy utkwione miał w horyzont, chociaż horyzont był za mgłą. W końcu - może na jakiś rozkaz, którego nie usłyszeli - odwrócił się i pod- szedł powoli do stopni przy drzwiach frontowych. - Powinien pan mieć odpowiednią przepustkę - powiedział sierżant o twarzy łasicy. - Żeby wchodzić i wychodzić przez cały dzień. 74 Archiwum pachniało kurzem, lakiem do pieczętowania i tuszem drukar- skim. Meadowes czekał na niego. Wyglądał na wymizerowanego i śmiertel- nie zmęczonego. Nie poruszył się, gdy Turner podszedł do niego, przepy- chając się między biurkami i aktami, tylko patrzył na niego tępo i z pogardą. - Dlaczego postanowili właśnie pana tutaj przysłać? - zapytał. - Nie mieli kogoś innego? Kogo tym razem chce pan zniszczyć? 6 Zapamiętywacz S tali w maleńkiej świątyni, w wyłożonym stalą zbiorniku, który służył za- równo za skarbiec, jak i za biuro. Okna były podwójnie zabezpieczone, gęstą siatką i stalowymi prętami. Z przyległego pokoju dochodziło monotonne szuranie nogami i szelest papieru. Meadowes nosił czarny garnitur. W brzegi klap miał wpięte szpilki. Stalowe szafki, jak wartownicy, stały wzdłuż ścian, każda z wypisanym przez szablon numerem i z szyfrowym zamkiem. - Ze wszystkich ludzi, których nie chciałbym nigdy więcej oglądać... - Turner jest na początku listy. W porządku. W porządku, nie jest pan odosobniony. Pomińmy to, dobrze? Usiedli. - Ona nie wie, że pan tu jest - powiedział Meadowes. - Nie mam za- miaru jej o tym mówić. - Dobrze. - Spotkał się z nią kilka razy; nic między nimi nie było. - Będę się trzymał z dala od niej. - Tak - powiedział Meadowes. Nie mówił do Turnera tylko obok niego, do szafek. - Tak, musi pan tak zrobić. - Niech się pan postara zapomnieć, że to ja - powiedział Turner. - Niech się pan nie spieszy. - Przez chwilę rysy mu złagodniały, na twarzy zebrały się cienie, aż wydał się równie stary jak Meadowes i równie zmęczony. - Raz to panu powiem - rzekł Meadowes - i wystarczy. Powiem, co wiem, i pan zniknie. Turner kiwnął głową. - Zaczęło się od Klubu Motorowego - powiedział Meadowes. - Tam się z nim spotkałem. Lubię samochody, zawsze lubiłem. Kupiłem rovera. Trzylitrowy, za odprawę emerytalną... 75 - Od jak dawna pan tu jest? - Od roku. Tak, teraz będzie rok. - Prosto z Warszawy? - Byłem przejazdem w Londynie, a potem wysłali mnie tutaj. Mam jesz- cze dwa lata do odsłużenia, po Warszawie uznałem, że będę się mniej anga- żował. Chciałem się nią opiekować, pomóc jej wyzdrowieć... - Już dobrze. - Z reguły nie wychodzę zbyt często, ale wstąpiłem do tego klubu. Są w nim głównie ludzie ze Zjednoczonego Królestwa i z krajów Wspólnoty Bry- tyjskiej, ale jest całkiem przyzwoity. Pomyślałem, że to nam dobrze zrobi: jeden wieczór tygodniowo, zloty latem, zebrania zimą. Będę mógł zabierać ze sobą Myrę, przywrócić ją do życia, mieć na nią oko. Z początku sama tego chciała. Była zagubiona, szukała towarzystwa. Ma tylko mnie na świecie. - W porządku - powiedział Turner. - Byli zgraną paczką, kiedy do nich dołączyliśmy, ale jak w każdym klubie, są wzloty i są upadki; zależy, kto to prowadzi. Kiedy zbiorą się przy- zwoici ludzie, jest przyjemnie; niewłaściwi - i zaczynają się kwasy. - Harting był tam kimś, prawda? - Pozwoli pan, że opowiem o wszystkim, dobrze? - Meadowes powie- dział to stanowczo i z dezaprobatą, jak ojciec ganiący syna. - Nie, nie był tam kimś, nie wtedy. Był członkiem, po prostu członkiem. Chyba pojawił się tam raz w ciągu pół roku. Właściwie, nawet nie należał do tego klubu. W końcu był dyplomatą, a kluby dla emigrantów nie są dla dyplomatów. W połowie listopada mieliśmy doroczne spotkanie ogólne. Nie wyjmuje pan swojego czarnego notesu? - Listopad - powiedział Turner, nie poruszając się. - Doroczne spotkanie ogólne. Pięć miesięcy temu. - To było naprawdę śmieszne. Panowała dziwna atmosfera. Karfeld był w natarciu od jakichś sześciu tygodni i wszyscy zastanawialiśmy się, co bę- dzie dalej. Przewodniczącym był Freddie Luxton, ale właśnie miał wyjeżdżać do Nairobi; Bill Aintree był sekretarzem i dostał upomnienie za Koreę, a cała reszta się nie sprawdziła, próbowaliśmy wybrać nowy zarząd, przelecieć przez porządek dnia i ustalić zimowe wycieczki. Właśnie pojawił się Leo, w pewnym sensie, był to jego pierwszy krok do archiwum. Meadowes umilkł. - Nie mogę zrozumieć, jak mogłem tak zdumieć - stwierdził. - Po pro stu nie wiem. Turner czekał. - Powiem panu: nie słyszeliśmy o nim wcale, nie był nikim w tym klubie. I ta jego reputacja, wie pan... - Jaka reputacja? 76 - Mówiono, że trochę cyganił. Coś się tam mówiło o Kolonii. Szczerze mówiąc, nie podobało mi się to wszystko i nie chciałem, żeby zadawał się z Myrą. - Co to za historia z tą Kolonią? - Plotki, tylko tyle. Brał udział w bójce w nocnym klubie. - Żadnych szczegółów? - Żadnych. - Kto jeszcze tam był? - Nie mam pojęcia. Na czym skończyłem? - Na klubie emigrantów. Doroczne walne zebranie. - A tak, i zimowe wycieczki. „W porządku - powiedział Bill Aintree. -Czy są jakieś kandydatury z sali?" I Leo natychmiast wstał. Siedział o trzy krzesła ode mnie. Powiedziałem do Myry: „Patrz, czego on może chcieć?" Leo powiedział, że ma propozycję wycieczki zimowej. Zna pewnego staruszka w Kónigswinter, który jest właścicielem barek, jest bardzo bogaty i lubi Anglików; jakaś szycha z Towarzystwa Angielsko-Niemieckiego. Ten dzia- dek zgodził się wynająć nam dwie barki z załogami, żeby zawieźć cały klub do Koblencji i z powrotem. Rodzaj rekompensaty za przysługę, którą ponoć Bry- tyjczycy wyświadczyli mu podczas okupacji. Leo znał tego rodzaju ludzi -powiedział Meadowes i krótki uśmiech sympatii rozświetlił jego smutne rysy