To byłby dla mnie zaszczyt, gdybyś złamała mi serce.

Nie będę gonił za tobą po skałach, nawet gdybyś bardzo chciała, abym cię złapał. Obojgu nam by się to podobało. Spojrzała na niego zafascynowana zmysłową obietnicą zawartą w jego roziskrzonym wzroku. Chciała sprawdzić tę obietnicę, a jednocześnie bała się. To było takie proste, a jednak brakło jej odwagi. Chance był człowiekiem, który pojawiał się i znikał w życiu ludzi, nigdzie nie zagrzewając miejsca na dłużej. Człowiekiem, który sam przemierzał najdziksze miejsca na ziemi. Gdyby mu się oddała, złamałby jej serce. Zdawała sobie z tego sprawę, a jednocześnie wyciągała ku niemu ręce z pragnieniem, które ją samą przerażało. Ona była bezbronna, a on był niczym Tygrysi Bóg, wyrzeźbiony z kamienia, nietykalny. Obserwowała w milczeniu, jak Chance rozładowuje toyotę. Jego ruchy były tak oszczędne, że Reba poczuła się, jakby miała dwie lewe ręce. Była zdziwiona, ile dokonał w tak krótkim czasie. Obóz został rozbity w ciągu kilku minut. Drewno na opał było naniesione, metalowy ruszt kołysał się nad otoczonym kamieniami ogniskiem, a płomień tańczył wesoło pod rusztem. Zapasy zostały wyładowane z toyoty i złożone obok ogniska. Śpiwory, przygotowane do rozłożenia, leżały zwinięte nieopodal. - Nie będzie padało - Chance bezszelestnie znalazł się za plecami Reby, aż podskoczyła. - Mogę jednak rozstawić dla ciebie mały namiocik, jeśli chcesz. - A ty będziesz spał pod namiotem? Uśmiechnął się lekko i pokręcił głową. - Więcej z nimi kłopotu niż to warte, chyba że pogoda jest kiepska. - To ja także dziękuję za namiot - orzekła Reba i spojrzała w bezchmurne niebo. Słońce schowało się za poszarpane wzgórza. Z ziemi podniosły się cienie, tworząc pozorny zmierzch, aż do chwili, kiedy słońce skryje się całkiem w odległym morzu, zabierając ze sobą światło i kolory. -84 Chance podszedł do Reby ze strzelbą w dłoni. Wyjął magazynek, sprawdził, czy wszystkie komory są puste i wręczył broń Rebie. Po chwili wahania wzięła ją do ręki. Posłuszna jego spokojnym instrukcjom, zabezpieczyła i odbezpieczyła broń, sprawdziła działanie mechanizmu, który wprowadza naboje do komory, sprawdziła, czy komory magazynka są puste i nacisnęła spust. -Nie przykładaj strzelby do ramienia, kiedy strzelasz- poradził Chance i pokazał, jak oprzeć strzelbę na biodrze. - Przy takiej krótkiej lufie precyzja i tak jest niemożliwa. Ale możliwa jest samoobrona. Jeśli będziesz musiała jej użyć, oprzyj broń na biodrze i pociągnij za cyngiel. Dobrze. Kazał jej powtarzać wszystkie te czynności, aż oswoiła się trochę ze strzelbą. Potem ponownie ją naładował, zabezpieczył i oparł o karton z żywnością. - Jeśli chwycisz za broń i nie będziesz miała pewności, czy w magazynku są naboje, po prostu ją przeładuj. Lepiej stracić łuskę niż nacisnąć spust i odkryć, że masz pusty magazynek. Czasami nie ma się drugiej szansy. Chance odwrócił się i zaczął wyjmować zapasy na kolację. Na lnianym obrusie rozłożył talerze. Obok ustawił masywne filiżanki, widelce i ostre, błyszczące noże. - Czy mogę ci jakoś pomóc? - zapytała w końcu Reba, obserwując, jak Chance wybiera miejsce do spania. - Uśmiechnij się do mnie - powiedział i zabrał się do oczyszczania terenu z kamyków i gałązek, a potem rozłożył na ziemi grubą matę do spania dla Reby. - To niewiele - zaprotestowała z uśmiechem. - Dla mnie tak. Podniósł na nią wzrok, jego zielonosrebrzyste oczy zalśniły w ciemności, bez uśmiechu. Reba zdała sobie sprawę, że zwykły uśmiech miał dla Chance'a ogromne znaczenie. Podeszła do niego, jakby przyciągnięta niewidzialną siłą, uklękła obok i dotknęła jego policzka. - Tak bardzo się od siebie różnimy - szepnęła, - Myślę, że to dlatego... boję się. - Westchnęła i odczuła ulgę, że przyznała się do swojego strachu. - Możemy wrócić do Los Angeles przed północą - odrzekł obojętnie. - Nie to miałam na myśli. -85- Chance podniósł na nią oczy. Błądził tęsknie wzrokiem pojej miodowych włosach, skórze i ustach różowych jak turmalin z Pala. - Co miałaś na myśli? - Nas. Potraktowałeś wydarzenia dzisiejszego popołudnia jak coś zupełnie zwyczajnego, tak jak się traktuje drobną stłuczkę na autostradzie. Może było trochę niebezpiecznie, ale nie ma powodu, aby się tym specjalnie przejmować. Chance milczał, lecz Reba nie powiedziała nic więcej. - Nie tylko to cię niepokoi, prawda? - zapytał cicho. Reba zajrzała mu w oczy. - Nie potrzebowałeś tej strzelby, prawda? Mógłbyś równie dobrze zabić człowieka gołymi rękami. -Tak. Chance podniósł się zwinnie i powrócił do przygotowywania obozowiska. Reba podeszła do ognia i obserwowała go przez płomienie, pełna podziwu dla jego prymitywnego wdzięku, ale też owładnięta lękiem. Różnica między Chance'em Walkerem a innymi mężczyznami, z którymi się do tej pory stykała, była taka, jak między tygrysem w dżungli a tygrysem w ogrodzie zoologicznym w Los Angeles: oba należały do tego samego gatunku, lecz miały zupełnie innego rodzaju doświadczenie i refleks. Reba patrzyła w płomienie, starając się uporządkować zagmatwane myśli. Wokół panowała cisza, słychać było tylko stłumiony trzask ognia i szept wiatru w zaroślach. Nagle uświadomiła sobie, że słońce zaszło, a Chance gdzieś zniknął. -Chance! Z otaczającej ją ciemności nie dobiegał żaden dźwięk. Reba wstała i rozejrzała się dookoła. W zasięgu wzroku nie było nikogo. Podeszła do wylotuCesarzowej Chin. Wejście było zupełnie czarne