To byłby dla mnie zaszczyt, gdybyś złamała mi serce.
- Daj mi spokój, facet. Dziwny typek podszedł, trzymając ręce z dala od ciała, jak zapaśnik gotowy do uderzenia. Nie miał rękawiczek, a dłonie silnie mu drżały. - Na kolana - rozkazał chrapliwym głosem. O, nie! nic z tych rzeczy! Sam był Sahtu Dene, rdzennym mieszkańcem Ameryki, a Sahtu to znaczy człowiek. Żaden metapsychiczny zaklinacz węży do niczego go nie zmusi, a już zwłaszcza nie do tego! Koercja nagle zelżała. Facet tak dziwnie wyglądał. Jakby się zawahał, albo coś sobie przypomniał. Sam uciekł w bok, poza jego zasięg, i wyciągnął butelkę whisky. Kiedy dziwak niezdarnie się odwrócił, Sam rąbnął go butelką w twarz. Łajdak krzyknął, z nosa popłynęła mu krew. Potknął się o własną nogę i rymnął jak długi na ziemię. - Wypierdalaj stąd! - wrzasnął Sam, wywijając butelką. Obcy spojrzał na niego z przedziwnym wyrazem twarzy: nie był to ani gniew, ani ból, lecz strach i zaskoczenie. Jakby nawet nie wiedział, gdzie jest. Potem, jak zdmuchnięty płomień świecy, po prostu zniknął. - Chryste - szepnął przerażony Sam. Faceta nie było! Doczłapał do krawędzi dachu i spojrzał w dół, spodziewając się zobaczyć ciało. Ale nie zobaczył niczego. Po prostu niczego. Jego oczy omiotły mokry chodnik i rzędy pojemników na śmieci, połyskujących w deszczu. Po ulicy przemykały samochody. Sam Ontaratu zmrużył załzawione oczy i przyjrzał się butelce, którą wciąż trzymał. Była na niej krew. Została też mniej niż połowa zawartości. - Chryste - powiedział znów Sam, potrząsając głową. Potem wczołgał się z powrotem do śpiwora, skończył whisky i zasnął. Na wyspach San Juan u wybrzeża stanu Waszyngton padał lodowaty deszcz, szeleszcząc o zasłonięte okna małego salonu. Marc i Cyndia wyszli parę godzin temu, żeby zdążyć na przedstawienie “Walkirii” w operze. Thierry Lachine, kamerdyner, leżał w łóżku, chory na grypę. Niania, Mitsuko Hayakawa, pojechała odwiedzić swoją starą matkę w Twisp. Ale Rogi powiedział, że chętnie zostanie z dzieckiem. W kominku płonął miły ogień, a fotel był wygodny. Wyciągnął stary dobry komiks dreszczowiec Carla Hiaasena i wypił trochę Wild Turkey, po czym usadowił się wygodnie, by radować się spokojnym, zimowym wieczorem. Po chwili przysnął. Gdy się obudził, zobaczył, że ogień zgasł, na kominku pozostał tylko żar, a zegar właśnie wybił północ. Rogi wstał, ziewnął i poszedł do pokoju dziecinnego. Hagen spał spokojnie w kołysce z wiśniowego drewna. Był kochanym dzieckiem, nigdy nie marudził, a jego maleńki mózg wypełniały zwykłe operanckie dziecięce sny - proste zmysłowe percepcje i splecione pętle doświadczeń wynikające z kształcenia, nie osłonięte i niewinne. Rogi uśmiechnął się do dziecka, myśląc, jak bardzo różni się ono od przedwcześnie rozwiniętego, ostrożnego malutkiego Jacka... I różni się też od małego Denisa. Pamiętasz jak go pocieszałeś kiedy bał się zimnej wody którą polano mu głowę podczas chrztu? I jak się z tobą związał gdy jego matka poprosiła cię byś był jego nauczycielem? Rogi uśmiechnął się, spoglądając w pusty eter pokoju dziecinnego. - Pamiętam, jakby to było wczoraj, mon fantóme! Zadziwiające, że Denis potrafił mentalnie wypowiadać prawdziwe słowa niemal od Pierwszego Dnia. Ten mój chrześniak nie jest aż tak utalentowany jak pozostali dwaj, ale będzie miał dobre życie. Pokładam w Bogu nadzieję że masz rację Rogi. Ale obawiam się że to dziecko może się znaleźć w wielkim niebezpieczeństwie. Ze strony własnego ojca. - Duchu, oszalałeś? Marc kocha Hagena! Nigdy by go nie skrzywdził. Mógłby - myśląc że postępuje słusznie... Mogę cię tylko ostrzec przed tą możliwością. Nie ma nikogo innego komu mógłbym to powiedzieć i kto by mi uwierzył nikogo kto mógłby mi pomóc zażegnać niebezpieczeństwo grożące dziecku jego matce tobie całej galaktyce. To nie tylko Marc to JA odwróć się Rogi ODWRÓĆ SIĘ I SPÓJRZ NA MNIE! W panice Rogi posłuchał. Nie spodziewał się, że cokolwiek zobaczy. Istota lylmicka, którą nazywał Duchem Rodzinnym, podczas swych nieczęstych wizyt zawsze była niewidzialna. Ale tym razem przy ciemnym oknie pokoju dziecinnego stał człowiek. Był delikatnej budowy, miał jasne włosy, a jego młodą twarz plamiła krew wokół nosa i ust. - Nie - szepnął Rogi. - O, nie. To nie dzieje się naprawdę. Marc i ja jesteśmy najniebezpieczniejszymi ludźmi jacy się kiedykolwiek urodzili - niech nam Bóg pomoże! - ale jeśli nie on to ty będziesz musiał to zrobić nie mogę wyjaśnić nie mogę nawet zostać tu dłużej ROGI POMÓŻ MI! Pomóż Hagenowi i Cyndii i całej ludzkiej rasie i Imperium Galaktycznemu... - Denis? - wyszeptał Rogi