To byłby dla mnie zaszczyt, gdybyś złamała mi serce.

* * * — Może to był dalszy ciąg snu? — zapytała Czarnowłosa, gdy zwijaliśmy koce. — Na pewno nie. — Pokręciłem głową. — Zresztą i tak idzie- my w tę stronę. Zobaczymy źródło. Po kilku godzinach wędrowaliśmy już między niskimi krza- kami. Zatrzymałem się, niespodziewanie natrafiając na coś du- żego, co nie było skałą. Drzewo, osmalone z wierzchu. Wdzie- liśmy takie rośliny już kiedyś, ale nigdy tak duże. To, nim się przewróciło, musiało mieć wysokość dziesięciu mężczyzn. — Drzewo — powiedziałem. Oparłem na nim nogę, ale sto- pa wpadła w wypalone próchno. — Martwe. — Ale kiedyś żyło. Ruszyliśmy dalej. Mijaliśmy coraz więcej przewróconych i spróchniałych pni drzew. Wszystkie leżały czubkami w stronę, w którą zmierzaliśmy. Po godzinie w zasięgu wzroku mieliśmy las. Nie wiem, skąd przyszło mi do głowy słowo „las", ale wie- działem, że jest właściwe. Do pierwszych, stojących drzew dotarliśmy po południu. Ze- braliśmy trochę niebieskich owoców, rosnących na miniaturo- wych krzaczkach. Smakowały cudownie. Pierwszy posiłek od wczorajszego śniadania spożyliśmy w cieniu wielkich drzew, których pni nie byłem w stanie objąć ramionami. Wiedzieliśmy już, że dziwnym sposobem nasze trwanie przy życiu znów zo- stało przedłużone. Her uśmiechnęła się do mnie. W jej czarnych oczach nie by- ło zwątpienia. Patrzyłem w nie długo, za każdym razem czując, że zaglądam coraz głębiej i odnajduję kolejne warstwy jej oso- by. Bez końca. Jakby była ze mną tu i teraz, ale jednocześnie mieszkała gdzieś daleko, skąd mogłem tylko próbować wywoły- wać ją po kawałku. Nigdy nie poznam jej do końca. Zagadka bę- dzie trwać. * * * Zamek wyłonił się spomiędzy drzew zupełnie nieoczekiwa- nie. Szara, zarośnięta pnączami, a niżej nawet drzewami, bu- dowla była tak duża, że z pewnością nie zmieściłaby się pod kloszem stolicy Mespaladii. Strzeliste wieżyce sięgały wysoko ponad wierzchołki drzew. Wysokie mury musiały być bardzo stare. Okna ziały ciemnością i szczerzyły zęby z potłuczonego szkła. Nie wiedziałem, jak szybko rosną drzewa, ale te w bezpo- średniej bliskości zamku były wyraźnie mniejsze. Kiedyś więc teren wokół niego musiał być pusty. Czego się spodziewałem? Na pewno nie tego. Ogniska ra- czej, błyskającego spomiędzy drzew. Patrzyliśmy na zamek, za- stanawiając się, co robić. Her chciała iść dalej, ale zatrzymałem ją. Przypomniałem so- bie o sztuce zadawania właściwych pytań. — Po co ktoś zbudował coś takiego? — zapytałem na głos. Her pokręciła głową. Do mnie musiała należeć ocena przeznaczenia zamku. Czy był niebezpieczny? Sprawiał wrażenie opuszczonego, ale naj- pewniej to stąd pochodził błysk zeszłej nocy. Widziałem podob- ne budynki w Mespaladii. Ten tutaj wyglądał jednak jakoś solid- niej. Wykonano go z wielkich, w miarę równo ociosanych gła- zów. Na samym środku znajdowały się, ukryte w płytkiej wnę- ce, nabijane nitami, stalowe wrota. — Nie ma żadnych okien na najniższym poziomie — zauwa- żyłem. — Albo wewnątrz trzymali coś, co nie lubiło światła, al- bo chodziło o to, żeby trudniej było wyjść. — Albo dostać się do środka — dopowiedziała Her. Zerknąłem wyżej: grube mury i wąskie okna; wysokie, ka- mienne balustrady, poprzecinane wąskimi szczelinami; wieże do obserwacji otoczenia. Musiałem przyznać jej rację. Zamek zbudowano tak, by do środka nie wszedł nikt niepowołany. Wolno opuściliśmy strefę starych drzew. Teraz więcej było chwastów i krzaków, przez które musieliśmy się przedzierać. Szedłem przodem, a Her postępowała krok za mną, trzymając mnie za rękę. Wreszcie dotknęliśmy dłońmi kamiennych murów. Kamienie nie były tylko poukładane na sobie, zlepiono je czymś równie jak one twardym. Ktoś włożył też dużo pracy w to, żeby upiększyć elewację, zamieniając powierzchnię wokół okien i portalu wejściowego w płaskorzeźbę, teraz już zatartą nie do rozpoznania. Wtedy pomyślałem o pułapkach, jakie mogły czekać na zbli- żających się do zamku. Obejrzałem się za siebie. Albo ich nie było, albo zniszczały z wiekiem. Tylko na środku stała zmursza- ła rzeźba, przedstawiająca smukłego mężczyznę o czterech twarzach wokół głowy. Wcześniej wziąłem ją za pień uschnięte- go drzewa. Zaczynało się ściemniać, więc ruszyliśmy w kierunku drzwi, by skorzystać z resztek światła i znaleźć wewnątrz schronienie na noc. Czarnowłosa nie próbowała mnie odwieść od tego po- mysłu. Była pewna, że skoro tak postanowiłem, to tak jest le- piej. Ponownie żałowałem, że ja sam nie miałem tej pewności. Drzwi były dwuskrzydłowe, dwa razy wyższe od nas, uchy- lone. Za mało uchylone, by się przecisnąć, ale dość, by zajrzeć do środka. By próbować zajrzeć, bo wewnątrz już panowała noc. Cofnąłem się o krok i spojrzałem w górę. Wieżyce zdawały się pochylać nad nami. W oknach nie błyskało żadne światełko. — Lepiej przeczekać w środku — powiedziała Her. — Na ze- wnątrz mogą być niebezpieczne zwierzęta. Zastanowiłem się nad rym. W powietrzu żyły drapieżniki, pod wodą też. Nie znałem żadnego drapieżnika lądowego, ale faktycznie było logiczne, że one istnieją. Instynkt kazał mi zna- leźć na noc osłonięte miejsce. Może więc kiedyś żyliśmy w lesie i napadały nas niebezpieczne zwierzęta? Jakiś rodzaj pamięci, przekazywanej z pokolenia na pokolenie, przetrwał całą podróż miastami przez Niebo. Wiedziałem, co robić, choć nie potrafi- łem nazwać zagrożenia. Her potrafiła... Naparłem na drzwi. Ustąpiły opornie z koszmarnym pi- skiem, którego echo ucichło dopiero po dłuższej chwili. Nicze- go nie widziałem w ciemnościach, ale pomieszczenie musiało być duże. Zaczekaliśmy, aż wzrok przyzwyczai się do ciemno- ści. Hall wejściowy wypełniony był gratami, których w tym mo- mencie nie chciałem badać. W mroku majaczyły schody. Ostroż- nie zaczęliśmy się posuwać w ich kierunku. Zaraz coś brzęknę- ło; trąciłem chyba nogą jakąś tuleję, potem zwój drutów. Podróż przez hall przypominała pokonywanie śmietniska. Na schodach było nieco lepiej, ale i tak byłem ciekaw poranka, kiedy to wą- skie okna wpuszczą więcej światła i odkryją przed nami tajem- nice owego żelaznego złomowiska. Schody wprowadziły nas na wysoką galerię. Dalej trafiliśmy do korytarza i łukowatego przejścia do kręconych schodów jed- nej z wież. Po kilku stopniach dalszą drogę zagrodziły nam sta- lowe drzwi, tym razem zamknięte na głucho. Rozejrzeliśmy się. Okrągła podstawa wieży, skąd zaczynały się schody, wydawała się dobrym miejscem na nocleg, dającym choćby złudzenie bez- pieczeństwa. Wejście było wąskim, przesklepionym otworem w ścianie. Okrągłe pomieszczenie było suche i miało tylko jed- no wejście. Z pewnego niepokoju, jaki pojawił się w mojej gło- wie, wywnioskowałem, że nie tak nasi przodkowie wyobrażali sobie schronienie idealne, ale nie mieliśmy wyboru. Musiało nam wystarczyć. Rozłożyłem posłanie i, nieco głodni, położyliśmy się spać. * * * Obudziło mnie skrzypienie zawiasów u drzwi