To byłby dla mnie zaszczyt, gdybyś złamała mi serce.
Wpatrywałem się w zamek, usiłując dostrzec, czy głowy Ukrytych, którym pomogłem znaleźć w śmierci ucieczkę od tortur, nadal wiszą na jego murach. Z trudem dowierzałem własnym wspomnieniom - miałem wrażenie, że wszystko mi się przyśniło lub że historia ta opowiada o kimś innym. Rozmyślałem o tamtej nocy, o tym, jak przepłynąłem rzekę pod wodą, gdy nagle usłyszałem, że brzegiem ktoś się zbliża. Kroki, stłumione przez rozmiękły grunt, były tuż-tuż. Wiedziałem, że powinienem odejść - zaciekawiło mnie jednak, kto przychodzi nad rzekę o tej porze nocy. I tak mnie nie zobaczy, pomyślałem. W ciemności dostrzegłem jedynie, że nieznajomy jest drobnym mężczyzną niskiego wzrostu. Rozejrzał się ukradkiem, po czym klęknął na brzegu, jakby się modlił. Wiatr wiejący od rzeki razem z zapachem wody i błota przyniósł mi jego woń. Skądś ją znałem; kilka razy pociągnąłem nosem niczym pies, próbując ją umiejscowić. Po chwili przypomniałem sobie - to był zapach garbarni. Ten człowiek zajmował się obróbką skór, a zatem musiał być niedotykalnym. Zrozumiałem, kogo mam przed sobą: to on rozmawiał ze mną po wyjściu z zamku, to jego brat był jednym z udręczonych Ukrytych, którym zdołałem przynieść wyzwolenie. Na brzegu rzeki ukazałem mu wówczas swoje drugie „ja”, on zaś doszedł do wniosku, że ma przed sobą anioła, i rozgłosił tę wieść po całej Yamagacie. Nietrudno było odgadnąć, dlaczego przyszedł tutaj się pomodlić. Pewnie należał do Ukrytych i miał nadzieję, że anioł znowu się pojawi. Pamiętałem, że gdy zobaczyłem go po raz pierwszy, uznałem, iż powinienem go zabić, lecz nie potrafiłem się na to zdobyć. Obecnie patrzyłem nań z życzliwą troską, jaką żywimy dla kogoś, komu darowaliśmy życie. Poczułem coś jeszcze - ukłucie smutku i żalu za pewnikami dzieciństwa, za słowami i obrzędami, które przynosiły mi pocieszenie, które wydawały się wieczne i niezmienne niczym pory roku albo obroty księżyca i gwiazd na niebie. Shigeru, ratując mnie w Mino, wyrwał mnie z życia wśród Ukrytych. Od tamtej pory taiłem swoje pochodzenie, nigdy nikomu o nim nie mówiąc, nigdy nie modląc się publicznie. Czasem jednak, tak jak nakazywała mi wiara dzieciństwa, modliłem się nocami do Tajemnego Boga, którego czciła moja matka. A teraz zapragnąłem podejść do tego mężczyzny i porozmawiać z nim. Jako Otori, a także jako członek Plemienia powinienem był zignorować garbarza - ludzie ci zabijają zwierzęta i uważani są za nieczystych - choć Ukryci wierzą, że Tajemny Bóg stworzył wszystkich równymi, przynajmniej tak uczyła mnie matka. Resztki ostrożności kazały mi pozostać w kryjówce pod wierzbami, ale na dźwięk szeptanej modlitwy mój język jął mimowolnie powtarzać jej słowa. Byłbym zostawił go i odszedł - nie jestem kompletnym głupcem, choć owej nocy tak się zachowywałem - gdyby nie zbliżające się męskie głosy. Nadchodziły straże, zapewne ludzie Araiego, lecz nie miałem jak się o tym przekonać. - Patrz, znowu ten lunatyk - powiedział jeden z nich, zatrzymując się na moście. - Rzygać mi się chce, kiedy go co noc oglądam. Mówił z miejscowym akcentem; drugi mężczyzna chyba pochodził z Zachodu. - Spuśćmy mu lanie, to przestanie przychodzić. - Już próbowaliśmy, ale to na nic. - Ach tak? Chce znowu oberwać? - Chodź, zamkniemy go na parę dni. - Po prostu wrzućmy go do rzeki. Wybuchnęli śmiechem. Ich kroki stały się szybsze i głośniejsze, po czym nieco przycichły za rzędem nadbrzeżnych domów. Nadal znajdowali się dość daleko; mężczyzna nad rzeką nic nie słyszał, nie zamierzałem jednak stać i czekać, aż strażnicy wrzucą do rzeki mego człowieka. Mego człowieka - on już do mnie należał. Wymknąłem się spod gałęzi wierzby i klepnąłem go w ramię. Odwrócił się, zdziwiony. - Szybko, kryj się! - syknąłem. Rozpoznał mnie natychmiast i jęknąwszy ze zdumienia, rzucił mi się do nóg, bełkocąc modlitwę. W oddali słyszałem patrol zbliżający się nadrzeczną ulicą. Potrząsnąłem nieznajomym, przyłożyłem palec do ust i usiłując nie patrzeć mu w oczy, odciągnąłem go pod osłonę drzew. Powinienem go zostawić, pomyślałem, wówczas mógłbym stać się niewidzialny i umknąć strażom. Lecz żołnierze już skręcili za róg; zdałem sobie sprawę, że jest za późno. Podmuch wiatru zmarszczył wodę, wierzbowe listki zadrżały. Gdzieś daleko zapiał kogut i ozwał się świątynny dzwon. - Zniknął! - zabrzmiał okrzyk niespełna dziesięć kroków od nas. Drugi strażnik zaklął: - Parszywe wyrzutki. - Jak myślisz, kto jest gorszy, Ukryci czy wyrzutki? - Niektórzy są jednym i drugim! Ci są najgorsi! Dobiegł mnie świst dobywanego miecza; żołnierz z rozmachem ciął kępę trzcin, a potem samą wierzbę. Człowiek obok mnie zesztywniał i zadygotał, ale nie wydał głosu. Odór garbowanej skóry jeszcze się wzmógł; byłem pewien, że strażnicy muszą go poczuć, lecz chyba stłumiła go płynąca od wody woń zgnilizny. Zastanawiałem się, czy nie odciągnąć ich uwagi od wyrzutka, rozdwajając się i jakoś ich zwodząc, gdy nagle obudziła się para śpiących w trzcinach kaczek. Ptaki wzbiły się w powietrze, nocną ciszę rozdarło głośne kwakanie i plusk wody. Zaskoczeni żołnierze krzyknęli, po czym zaczęli szydzić z siebie nawzajem; kpili i narzekali, kilka razy nawet rzucili kamieniami w kaczki, lecz potem oddalili się w kierunku przeciwnym niż ten, z którego przyszli