To byłby dla mnie zaszczyt, gdybyś złamała mi serce.
Jego ulubione książeczki spoczywały nie czytane na kolanach. Szczęśliwe pluszowe zwierzątka leżały wzdłuż rozpalonych, tkwiących nieruchomo pod namiotem rąk. Jaskrawych kolorów pigułki oraz krople kryły się wewnątrz przezroczystej, aseptycznej muszli, która będzie mu dawać schronienie aż do chwili śmierci. Dzieciak patrzył na swoich rodziców współczującymi, pozbawionymi wieku oczami kogoś, kto nieuchronnie przekracza granicę życia i śmierci; był to wzrok ofiar wojennych, stuletnich starców, umierających. Nigdy niczego nie chciał — ani chłodnego soku, ani czytania mu historyjek, ani trzymania go za rękę. Doprowadzało ich to do szaleństwa, ciągle od nowa uzmysławiając nieprzydatność ich domu oraz powodując, że nienawidzili się wzajemnie. Łatwo można zrozumieć, dlaczego. — Napisz mu opowiadanie. Jesteś znanym pisarzem. Potrafisz to, prawda? — Jej oczy oskarżały go o wszystko i o nic. Poza tym miała jednakże rację. Mógł coś napisać dla swego syna. Mieszkali w odległej austriackiej wsi, w pobliżu stacyjki kolejowej, na której raz dziennie, na kilka minut, dwa krótkie pociągi zatrzymywały się w swym śmiesznym pełzaniu do i z Wiednia. Zawsze chciał mieszkać obok stacji. Po sukcesie, jaki odniosła jego książka, nagle opanowała go chęć kupienia domu Hansela i Gretela; domu wyposażonego w wiejskie meble, z niskimi, łukowymi sklepieniami oraz z datą: 1849, wymalowaną prymitywnie ponad frontowymi drzwiami. I, najlepsze ze wszystkiego, z bezkresnym widokiem rozciągającym się ze stacji kolejowej ponad sosnowym młodniakiem. Cieszył się myślą, iż pewnego dnia jego syn stanąłby przed wyborem ścięcia tych drzew, by zachować widok, albo pozostawienia ich i posiadania swojego własnego niewielkiego lasu. Ale dziecko zmarło, zanim opowiadanie zostało napisane do końca. Palce nie poruszyły się już; pewnego dnia oddech zdecydował się raczej zatrzymać, niż walczyć o wejście do rozpalonego wnętrza chłopca. „Kiedy Florian miał pięć lat, ojciec zabrał go pewnego razu do Wiednia na Prater. Mały chciał wspiąć się po linach na Riesenrad*, by spojrzeć z góry na miasto, które kiedyś posiądzie, ale ojciec sprzeciwił się. Zamiast tego zapłacili za wstęp i pojechali diabelskim kołem. Chłopiec był znudzony. Gdy jego ojciec odwrócił się, by podziwiać cuda Wienerwaldu, Florian otworzył okno wagonika i wyśliznął się w otwartą przestrzeń, ograniczoną jedynie przez gołąbkowoszare pręty oraz stalowe liny utrzymujące gigantyczną konstrukcję. A kiedy ojciec obrócił się z powrotem, nie był wcale zdumiony, że chłopiec wyszedł. Nie ma sposobu na to, by utrzymać błyskawicę w garści albo na smyczy”. Przeczytał ten fragment swojej żonie i odłożył go, by napić się herbaty. Teraz, kiedy chłopiec umarł, jej włosy także miały ten sam kolor starej herbaty; były bardziej brązowe niż ognisto— czy jesiennoczerwone, jakimi były za życia dziecka. — Czemu każesz mi tego słuchać? Czy nie wiesz, jak mnie to rani? To była jego historia, a teraz on nie żyje! Dlaczego nie przestaniesz, na litość boską, i nie zaczniesz pisać czegoś innego?! On już nie potrzebuje żadnych opowiadań. Za każdym razem, kiedy wypowiadasz imię „Florian”, wbijasz mi nóż w serce! — Ale to jest Florian, nie rozumiesz tego? Skoro zacząłem, kiedy żył, to jeśli kontynuuję pisanie, on na swój sposób nadal żyje. — Och, doprawdy? A gdzie? — Na jej ustach słowa pieniły się zajadłością. — Nie słyszę go. A ty? Jego zabawki nie poniewierają się wokół na podłodze. Są w skrzyni na strychu. A jego ubranka są teraz zawsze takie czyste! Wstała i uciekła z pokoju; ból, jaki czuła z powodu tej straty, powodował, że chciała umrzeć; pragnęła, by on umarł, by wszystko zginęło. Mężczyzna włożył płaszcz i wyszedł we wczesną, wiosenną noc. W ostatnich dniach panowała przepiękna pogoda — rzadko spotykane ciepło o tej porze roku, kiedy zwykle bywało jeszcze szaro i chłodno. Ślad drogi mlecznej na wiejskim niebie powodował wrażenie pustki oraz straty. Jedyną rzeczą, jaką miał ochotę napisać, było opowiadanie dla nieżyjącego syna. Szedł w kierunku drzew — ciemnych, krótkich cieni wyrastających przed nim z księżycowobłękitnej ziemi. Samotny pies warknął we wsi, jakiś samochód przejechał w ciemności nocy, która była pełna tajemniczych darów dla niego: zapachu pokrytych rosą sosen, migających gwiazd, zwierzęcych odgłosów… Ale stał tam zbyt opuszczony i przerażony, by je przyjąć. Cieszył się popularnością i był zbyt młody, by myśleć o swej własnej śmierci, ale równowaga została zachwiana, a on nie miał ochoty podtrzymywać ciężaru, który mu został zrzucony na barki. Jego syn nie żył, a żona otaczała się murem nieprzeniknionego poczucia winy. Drzwi otworzyły się i wszedł jego syn, przebrany w piżamę. — Ta–too, przyniosłem ci podarunek. Odłożył pióro, patrząc na mniejszy obraz dziecka, o którym pisał opowiadanie. — Mama mówi, że pracujesz, ale coś ci przyniosłem. Chłopiec, o włosach obciętych króciutko ze względu na upały, wręczył mężczyźnie zwariowaną konstrukcję z niebieskich klocków Tinkertoy. — Samolot, tatusiu. Pokażę ci. Postawił zabawkę na biurku ojca i przesuwał ją w tę i z powrotem, wydając przy tym z siebie odgłos pracy silników lotniczych w wersji trzylatka. Przelatywał przez i ponad stronami, które ojciec już zapisał, ponad pustą popielniczką i czerwoną, nie otwartą jeszcze paczką papierosów. Z drugiego pokoju odezwała się żona, ostrzegając małego, że tatuś pracuje, więc zrobiłby lepiej, gdyby natychmiast stamtąd wyszedł — albo popamięta! Chłopak wykrzywił się niegrzecznie i pełen poczucia odniesionego zwycięstwa wybiegł z pokoju. W pomieszczeniu obok był włączony telewizor. Dobiegały stamtąd szmery niemieckich głosów, hałasowanie dziecka, kroki żony — dużo cięższe i powolniejsze teraz, gdy jej ciąża zbliżała się do rozwiązania. Jak zwykle przeczytał jej kolejny fragment tekstu. Poczyniła mądre i pomocne sugestie, ale ciekaw był, jak ona naprawdę to odbiera. Jak może wytrzymać, słuchając o choćby fikcyjnej śmierci ich ukochanego syna, o goryczy oraz zbliżającym się szaleństwie, jakie wyznaczył jej w tej dziwnej i ostatecznie wcale niekoniecznej opowieści? Kilka dni temu wziął chłopca do parku, żeby pobawił się w piaskownicy. Było tuż po obiedzie i wokół nie było żadnych innych dzieci. Mały, zwinny i pozbawiony lęku, wskakiwał na drabinki małpiego gaju oraz pełzał wokół i ponad labiryntem z czerwonego żelaza. I kiedy tak patrzył, jak jego syn się bawi, przyszło mu do głowy takie zdanie: „Mieli najpiękniejsze dziecko na świecie”. Wypłynęło dosłownie znikąd, ale spodobało mu się i obracał je w myślach, jakby toczył na dłoni marmurową kulkę do gry. OPIS MOJEJ ZBRODNI The Life of My Care Nie znam się na koniach. Są dramatyczne, nerwowe i często piękne, ale pozostaję wobec nich obojętny