To byłby dla mnie zaszczyt, gdybyś złamała mi serce.
.. To z pewnością Kevin. Zamiast podwinąć mu rękawy i nogawki, aby mógł włożyć ręce w rękawice, a nogi w buty, żołnierze oddziału Echo woleli, żeby korzystał w pełni z ochrony, jaką dawał kombinezon - nawet jeśli wyglądał z tego powodu jak Charlie Chaplin. No dobrze, pomyślał Schofield. Co teraz? Może złapać Kevina, zanim ktokolwiek zdąży się odpiąć, zanurkować z nim w rurę, wrócić do boeinga i... W tym momencie ktoś położył mu rękę na ramieniu i w jego słuchawkach eksplodował głos: - Cześć, Coleman! Był to jeden z pilotów, który wyszedł właśnie z kokpitu. - Jesteście tylko we dwóch? Co się stało z resztą? Schofield ze smutkiem pokręcił głową. - No cóż... - powiedział pozbawiony twarzy astronauta i wskazał palcem dwa fotele, stojące tuż przy drzwiach do kokpitu. - Siadajcie i przypnijcie się. Pochylił się, pomógł wyjść z włazu prezydentowi i zatrzasnął klapę. Potem wrócił do kokpitu, po drodze wydając wszystkim instrukcje: - Cały personel uwaga! Przygotować się do oddzielenia od pojazdu nośnego za trzydzieści sekund. Drzwi kokpitu zatrzasnęły się za nim, szczelnie oddzielając pomieszczenie pilotów od kabiny, i Schofield został sam, zapatrzony w zamkniętą klapę w podłodze. Jasna cholera... Za chwilę mieli wejść na orbitę. Z prezydentem za plecami podszedł do dwóch pustych foteli obok drzwi do kokpitu. Po drodze przyjrzał się, w jaki sposób ludzie z oddziału Echo podłączyli się do centralnego układu podtrzymywania życia i jak się przypięli w fotelach. Podszedł do jednego z pustych foteli i wsadził końcówkę przewodu, wychodzącego z jego „plecaka”, w gniazdo na podłokietniku fotela. Usiadł i zaczął zapinać pasy. Prezydent obserwował go uważnie i po chwili zrobił to samo w swoim fotelu po drugiej stronie przejścia. Po zabezpieczeniu się Schofield obejrzał wnętrze wahadłowca. Z drugiej strony przejścia - tuż za prezydentem - siedział Kevin. Wyglądał przedziwnie w swoim zbyt wielkim kombinezonie. Nagle stało się coś dziwnego. Kevin zamachał do Schofielda. Zamachał... Był to szybki, ukradkowy ruch, sprawił jednak, że pusty rękaw kombinezonu chłopca zabujał się w powietrzu. Schofield zmarszczył czoło. Przecież miał na głowie hełm ze złoconym wizjerem i nie było możliwości, aby dzieciak zobaczył jego twarz. Czyżby mnie rozpoznał? - przemknęło mu przez głowę. Odrzucił tę myśl. Dzieciak prawdopodobnie machał każdemu nowo przybyłemu. Odwrócił się w kierunku prezydenta, który właśnie zapinał pasy i chyba brał też głęboki wdech. Domyślał się, jak Szef może się teraz czuć. Nagle w interkomie hełmu rozległy się głosy: - Zapłon dopalaczy gotowy... - Zbliżamy się do wysokości startowej... - Odłączenie pępowiny za trzy... dwie... jedną... teraz! Spod wahadłowca doleciało głośne metaliczne brzęknięcie i maszyna podskoczyła w górę, jakby zrobiła się lżejsza. - Pępowina odłączona... oderwaliśmy się od pojazdu startowego... W słuchawkach Schofielda rozległ się cichy chichot, a potem głos Kobry Carneya powiedział: - Spalcie go. - Tak jest, sir. Przygotowanie dopalaczy Pegasus do odpalenia... odpalenie za trzy... Wahadłowiec zaczął dygotać. - ...dwie... Schofield czekał w napięciu na dalszy rozwój wydarzeń. - ...jedną... teraz! Wyglądało to tak, jakby wystrzelono z miotacza ognia. Kiedy odpalono dopalacze wahadłowca, czyli zamocowane pod nim dwie rakiety, znajdował się on tuż nad boeingiem, a jego potężne dysze były skierowane prosto w srebrzysty kadłub. Obie dysze plunęły jasnym ogniem, jakby zapalono magnezję. Wystrzeliły z nich dwa bliźniacze, niesamowicie długie jęzory białego ognia. Trafiły prosto w kadłub boeinga, przecinając go jak gigantyczne palniki. Samolot pękł na pół. Paliwo w skrzydłach zapaliło się, a ułamek sekundy później potężna maszyna eksplodowała, wystrzeliwując w niebo tysiące dymiących kawałów metalu. Fakt zniszczenia boeinga prawie nie dotarł do świadomości Schofielda. Jeszcze nigdy nie słyszał czegoś tak głośnego jak odpalanie dopalaczy. Hałas był wszechobecny, zagłuszał wszystko inne. Schofield wiele razy słyszał odpalanie silnika odrzutowego - ale to, co słyszał teraz, było tysiąc razy głośniejsze. Wahadłowiec zadarł dziób w górę i wyprysnął jak wystrzelony z armaty. Zwielokrotniona siła ciążenia wcisnęła kapitana w fotel. Kabina zaczęła drżeć i dygotać. Schofield poczuł, jak spłaszczają mu się policzki. Zacisnął zęby. Przez piętnastocentymetrowej grubości okienko w tylnej ściance kokpitu widać było niebo przed przednią szybą wahadłowca. Im wyżej się wznosili, tym bardziej robiło się czerwone. Pchany siłą wielkich rakiet, wahadłowiec wspinał się przez kilka minut. W pewnej chwili przez ryk dopalaczy przebił się w słuchawkach głos: - Przygotować się do odrzucenia dopalaczy i przejścia na zasilanie własne... - Zrozumiałem. - Gotów do odrzucenia dopalaczy. Za trzy... dwie... jedną... teraz! Zgrzytnęło i załomotało. Po chwili poczuli, jak olbrzymie rakiety odpadają od wahadłowca. Schofield popatrzył na prezydenta, który mocno trzymał się podłokietników. Był to dobry znak, oznaczał bowiem, że Szef nie stracił przytomności. X-38 wznosił się coraz wyżej. Drżenie ustało i lot zrobił się płynny i cichy - jakby wahadłowiec unosił się na poduszce powietrznej. Schofield mógł się wreszcie dokładniej rozejrzeć. Najpierw zwrócił uwagę na klawiaturę obok drzwi kokpitu - był to mechanizm blokujący, prawdopodobnie na wypadek, gdyby kabina zaczęła nagle tracić ciśnienie. Obejrzał także swój kombinezon. W lewym rękawie, na wysokości przedramienia, było wszyte urządzenie, które służyło chyba do korzystania z interkomu w hełmie. Wskazywało w tej chwili, że włączony jest kanał 5. Popatrzył na prezydenta, dyskretnie stuknął palcem w urządzenie na przedramieniu i uniósł trzy palce. „Przełącz na kanał 3”. Prezydent skinął głową. Kilka sekund później Schofield spytał: - Słyszy mnie pan? - Tak. Jaki plan? - Siedzimy cicho. Czekamy na okazję przejęcia tego ptaszka. Wahadłowiec wznosił się coraz wyżej. Widoczne za oknami ciemnoczerwone niebo zmieniło się w kruczoczarne. Nagle, jakby uniesiono kurtynę, pojawiły się gwiazdy, a pod nimi - jarzący się jak opal na tle czerni - łuk kuli ziemskiej, opadający po obu stronach i tak ogromny, że aż trudny do objęcia rozumem. Widok zapierał dech w piersiach. Byli bardzo wysoko - prawie na linii oddzielającej atmosferę ziemską od pozaziemskiej - mniej więcej na wysokości 320 kilometrów