To byłby dla mnie zaszczyt, gdybyś złamała mi serce.
Lecz sen nie spływał na powieki od jego pieśni monotonnej. Zimno obejmowało uściskiem ręce i nogi, wdzierało się pod ubranie i dreszczem biegło po krzyżu. Cezary zerwał się z miejsca i pognał w pola. Oczy, przyzwyczaiwszy się do ciemności, spostrzegały zagony, bruzdy, przydęte byliny na miedzach i drzewa w dali. W pewnej chwili od strony Leńca dał się słyszeć turkot. Widać było światło latarni poruszające się równomiernie: to Barwicki odjechał z Leńca. Ha! Cóż? Można by teraz pójść do Laury... Już go tam przecie nie ma. Jeden odszedł, przybędzie drugi. To bywa! Zaśmiał się głupio, jak wilkołak w pustym polu, i pobiegł dalej. W oknie Laury, w wielkiej szybie półkolistej u góry, światło rozszerzyło się, podniosło się, potem z wolna przygasło. Nie! Już nie pójdzie do niej żebrać o miłość po tamtym! Nic nie znaczą przysięgi i zaklęcia, że tylko jeden posiada jej serce. Oszukuje obydwu. To jest jedyną pewnością. W drodze swej trafił na znany przełaz do ogrodu. Wszedł do lenieckiego sadu i w zupełnym prawie upadku świadomości, gdzie jest i co się z nim dzieje, znalazł się przy drzwiach, przez które zawsze wkraczał do tego domu. Nacisnął klamkę. Drzwi były zamknięte. Okrążył narożnik, stanął pod oknem, w którym już światło zgasło, i całą potęgą duszy błagał: - Laura! Laura! Ale cały dom wzgardliwie milczał. Okno było zamknięte. I cała ziemia milczała. Pokiwał głową. Odszedł. Wydostał się znowu na pola i szedł długo, bez celu, niosąc w sobie nagą i cuchnącą męczarnię odtrącenia. Znalazł się w lesie. Szum sosen w tym lesie sprawił mu ulgę, jakby muzyka głęboka i wyrafinowana. Usiadł tam, między sosnami, na jakimś pniaku, który ze śniegu wystawał. Ujął głowę w dłonie i patrzył w dzieje uczuć swojego życia. Minęły długie godziny, zanim się ocknął. Dniało. Biaława siność napełniała las. Wiatr znowu nacichł i niezgłębione milczenie leżało nad tymi miejscami. Cezary wyszedł z lasu i rozglądał się po okolicy. Zdawało mu się, że ją pierwszy raz widzi. W każdym razie w tym lesie nie był jeszcze nigdy, choć zbiegał już całą tę stronę na koniu i piechotą. Rozpoznał, że zabrnął poza wieś chłopską Nawłoć, od jej strony południowej, między kościołem i dworem. W pobliżu majaczyły jakieś zarośla i drzewa. Poszedł ku nim, licząc, iż tam droga być musi. Wkrótce, skacząc po zmarzniętych zagonach, przyszedł do owych zarośli. Był to cmentarz nawłocki, leżący między dworem a wsią. Cmentarz był źle ogrodzony, a raczej zupełnie rozgrodzony. Stały jeszcze słupy, niegdyś obrobione do kantu, a dziś sypiące się w próchno. Leżały na ziemi żerdzie przegniłe i śniegiem przydęte. Cezary chciał przeciąć cmentarz idąc na wskróś, tym bardziej że widać było pod śniegiem ślad ścieżki czy alejki. Przypomniał sobie, że przecie był tutaj niedawno na pogrzebie Karoliny Szarłatowiczówny. Stanął. Rozglądał się. Cmentarz wiejski! Niskie, niziutkie - nie groby, lecz grobki. Małe jakieś wzgóreczki, czasem uklepane łopatą i otoczone niegdyś, pod wiosnę, murawą. Czasem doły zapadnięte, zaklęknięte w ziemię. Tam i sam krzyżyk drewniany z wianuszkiem ziela wonnego. Czasem napis na tabliczce z blachy. Imię i nazwisko wypisane czarną farbą z zabawnymi ortograficznymi błędami i prośbą żebraczą o modlitwę, której nigdy nikt nie spełnia. Istny obraz wsi. Tu groby maleńkie i przyziemne, a wśród nich, w samym środku, marmurowe pomniki ze złoconymi napisami, złamane kolumny z granitu i białe anioły ze sczerniałymi twarzami i wygniłymi oczyma. Tam leżą panowie. W samym środku grób rodzinny Wielosławskich, ogromny, wspaniały, przywalony wielością płyt marmurowych, które deszcz porył w bruzdy, jak ryje glinę na polu. Cezary zbliżył się do tego rodzinnego grobu. Wszakże to tutaj odkopano z boku ziemię, otwarto ceglaną ściankę i wsunięto w czarną czeluść zgnilizny Karusię uśmiechniętą i wesołą, która miała usta słodsze ponad czereśnie i maliny. Cezary mijał uliczkę prowadzącą w poprzek cmentarza do bramy z oberwanymi wrótniami. Było mu wszystko jedno, iść tu czy tam. Pamiętał, że przy grobowcu rodzinnym była ławeczka drewniana, na której pani Wielosławska siadała, gdy szła pomodlić się przy zwłokach męża. Na tej ławeczce ktoś siedział. Cezary zawahał się. Tamten podniósł zwieszoną głowę. Był to ksiądz Anastazy. W rewerendzie' i kaszkiecie niebieskawym, jakie noszą wiejscy chłopcy w tamtych stronach, upodabniał się do koloru kamieni i marmurów, głazów i żelaz na pomnikach