To byłby dla mnie zaszczyt, gdybyś złamała mi serce.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . — Do… ris! Do… risl Czy jesteś tam? Słychać było śpiewnie przeciągły głos pani Bunting, lecący po murawie, głos powracającej rzeczywistości, spraw nieodparcie pod — padających zmysłom. Świat przybrał dla Melville’a napowrót swą realną postać. Zdawało mu się, że budzi się ze snu, że ucieka z jakiegoś transu, w który go pogrążono. Spoglądał na syrenę, jakby nie mógł uwierzyć, że mówili o takich rzeczach; jak gdyby usnął i jej słowa przyśniły mu się. Niektóre olśniewające rzeczy zbladły, niektóre marzenia spłowiały. Oczy jego natrafiły na firmowy napis Flarops skład krzeseł widoczny doskonale pod jej ramieniem na krześle. — Trochęśmy byli zbyt serjo, niżby… — powiedział z akcentem powątpiewania, a potem, — Co pani ściśle chciała wyrazić — mówiąc? Słychać już było szmer kroków pani Bunting a Parker podszyła się i kaszlnęła. Był już zupełnie pewien, te byli trochę „zbyt serjo niżby”… — Może dokończymy kiedy indziej… Czy te rzeczy wszystkie były istotnie wypowiedziane, czy też miał jakieś fantastyczne halucynacje? Przyszła mu nagle pewna myśl do głowy. — Gdzie jest papieros pani? — zapytał. Jednak papieros jej już dawno został wypalony. — O czemżeście tak długo gawędzili? — zaśpiewała pani Bunting, kładąc rękę na oparciu krzesła Melville’a, ruchem niemal macierzyńskim. — Och! — powiedział Melville, nagle zakłopotany, zrywając się z krzesła, aby się do niej zwrócić, a potem powiedział do syreny uśmiechając się z kunsztowną obojętnością: — O czemże to gawędziliśmy? — Myślę, że o wielu, wielu sprawach — powiedziała pani Bunting w sposób, któryby niemal można nazwać filuternym. Obdarzyła przytem Melville’a uśmiechem — jednym z tych uśmiechów, które są prawie że moralnemi wskazówkami. Mój kuzyn zajrzał wprost w twarz tej całej filuterności i przez cztery sekundy gapił się na panią Bunting w zdumieniu. Pragnął przyjść do siebie. Następnie wszyscy troje roześmiali się razem a pani Bunting usiadła z uprzejmą miną i zauważyła, do siebie samej tak, że można było dobrze usłyszeć: — Jakgdybym nie mogła się domyślić. IV. Zgaduję, że po, tej rozmowie Mehnlle wpadł w straszną sieć powątpiewań. Przedewszystkiem — i to było najbardziej drażniące, powątpiewał czy cała ta konwersacja istotnie się zdarzyła, a jeżeli tak, to czy pamięć nie wypłatała mu jakiego figla, przez zmianę i wyjaskrawienie ważności tego wszystkiego. Kuzynowi memu śnią się czasem na jawie rozmowy, tak trzeźwo i prawdopodobnie, że mieszają mu się w sposób zatrważający z jego realnemi przeżyciami. Czyżby to był ten wypadek? Zaczął rozstrząsać i rozważać, jedne po drugich sentencje przychodzące mu na pamięć. Czy ona istotnie to powiedziała i w ten sposób? Czy powiedziała może tamto? Po dwóch dniach pamięć co do tej konwersacji, nie dopisała już tak dokładnie. Czyżby naprawdę i świadomie przepowiedziała w sposób niejasny, jakieś straszne i mistyczne wciągnięcie Chatteris’a w głębiny?… Wątpliwości jego wzmacniało i komplikowało nadzwyczaj, późniejsze zachowanie się syreny zupełnie pozbawione alhizji do czegokolwiek, co mogło lub nie mogło zdarzyć się poprzednio. Zachowywała się najzupełniej tak jak zachowywała się zawsze przedtem, nie można było dopatrzeć się w jej manierach ani większej poufałości ani też chłodu, który często następuje po zbyt szczerych zwierzeniach. Do tego zbioru kwestji, jakby już nie było ich dosyć, dołączył się nowy garnitur wątpliwości. Syrena, rozważał, utrzymywała, że przybyła na ziemię pomiędzy żyjących, dla Chatteris’a. — A zatem…? Dotychczas nie zastanawiał się nad tera co może spotkać w przyszłości Chatteris’a, pannę Glendower, Buntingów lub kogokolwiek, gdy Chatteris zostanie .pozyskany co zdawało się bardzo prawdopodobne. Istniały jakies inne sny, jakaś inna egzystencja, jakieś gdzieindziej… a Chatteris miał się tam udać! Melville przypomniał sobie nagle z niezwykłą wyrazistością i żywością, dawno przedtem widziany obraz, przedstawiający mężczyznę i syrenę pogrążających się w głębiny… Czyżby coś takiego groziło? w roku tysiąc ośmset dziewięćdziesiątym dziewiątym